poniedziałek, 17 lutego 2014

Wiesz, jak to jest z demonami...

Krzew róż przeciągnął się, aż zatrzeszczały gałązki, otrzepał korzenie z ziemi i rozkołysanym krokiem powędrował przez trawnik w kierunku pryzmy kompostu. Po chwili do uszu Marli dobiegło głośne mlaskanie.

- Nie patrz tak na mnie… – Blathie wzruszyła ramionami, zamknęła okno i dolała przyjaciółce jeszcze trochę likieru porzeczkowego – Nałożyłam mu blokadę, ale sama wiesz, jak to jest z demonami. Zawsze coś się wymyka spod kontroli.

- Jak ty to wytrzymujesz? – wróżka przewróciła oczami. - Dwóch facetów, smarkaty elf i ten podrzutek z piekła rodem. Dobrze, że dziadek nie miał ochoty zabawić dłużej…

- Miał ochotę, ale obowiązki go wzywały! – zaprotestowała wiedźma. - A co do Kamilka, cóż, popełniłam błąd w sztuce: miałam tu ściągnąć tylko Skorpiona. Zresztą stara się, biedaczek, jak może. Biorąc pod uwagę jego potencjał, wałęsająca się roślinność, gadające meble i zmiennokształtne naczynia to dziecinne psoty…

Marla na wszelki wypadek mocniej objęła nóżkę kieliszka i duszkiem wychyliła słodką zawartość.

- A właściwie czemu Margrabia nie odesłał go z powrotem? – spytała, sięgając dla równowagi po słone ciasteczko z kminkiem.

- Uparł się, że zostanie u nas i wcale mu się nie dziwię. Ile można wytrzymać wśród ludzi, którzy nie wierzą w magię, a demony uważają za wymysł gawiedzi?

Wróżka z niedowierzaniem pokręciła głową.

- Cóż za ciemnota!

- I muszę ci powiedzieć, że Kamilek doskonale radzi sobie w kuchni. Jest prawie tak dobry jak Argh. A Fil aż się pali do pomocy.

Marla dyskretnie odłożyła ciasteczko na talerzyk, ale zaraz wzięła je z powrotem, wspomniawszy, że to już i tak szóste z rzędu.

- Coś takiego, a Pawełek opowiadał, że twój kuzynek był w szoku, kiedy zobaczył Efliaala…

- Też byś była, gdyby obcy demon nagle wyskoczył z… No, gdyby się zjawił bez zapowiedzi. Ale potem Fil szybko się z nim oswoił. Nawet wyłudził od niego kolczyk ze szmaragdem i dwa pierścienie – w głosie Blathie zabrzmiała nutka zazdrości, jako że podzielała upodobanie kuzyna do szmaragdów. Doskonale pasowały do jej zielonych oczu.



Fil przekręcił się na brzuch, żeby ukryć twarz przed palącymi promieniami, lecz nie na wiele się to zdało. Powiercił się jeszcze trochę, próbując znaleźć wygodniejszą pozycję i w końcu zniecierpliwiony usiadł. Przez moment miał wrażenie, że znów jest na plaży w Międzyruczajach, bo to, na czym siedział, bez wątpienia było nagrzanym przez słońce piaskiem. Jednak nie słyszał szumu morza ani nie czuł odświeżającej bryzy – było mu tylko niesamowicie gorąco.

Wstał i rozejrzał się z niepokojem. Zamiast soczyście zielonej trawy, pąsowych róż i niebieskiego kocyka, na którym zasnął, zobaczył coś w rodzaju rozległej piaskownicy. Na tyle rozległej, że sięgała aż po horyzont. I jakoś nie mógł odszukać wzrokiem kolorowych wiaderek, łopatek, foremek czy innych znanych mu z dzieciństwa akcesoriów… Monotonię pejzażu urozmaicały tylko wydmy w kształcie wielkich rogali.

Poczuł, jak mimo upału ogarnia go lodowaty chłód, a nogi robią się miękkie ze strachu. Wszystko wskazywało na to, że w niepojęty sposób znalazł się na pustyni – bez wody, jedzenia i najmniejszej wskazówki, w którym kierunku się udać, żeby natrafić na jakieś żywe istoty!

W gardle czuł nieprzyjemną suchość, a oczy zaczynały piec i łzawić od nadmiaru słonecznego blasku. Usłużna pamięć podsunęła budzące grozę fragmenty wspomnień słynnych podróżników, a wyobraźnia ochoczo zaprezentowała wizję wypolerowanych piaskiem kości.

Zaraz… Przecież Blathie powtarza do znudzenia, że nie ma sytuacji bez wyjścia…

W obecnym położeniu miał tylko dwie możliwości: czekać, aż ktoś się tu zjawi (co mogło mu zająć wieczność) albo ruszyć przed siebie z nadzieją, że natknie się na tubylców (o ile na pustyni bywają tubylcy).

Spróbował usiąść, ale gorący piasek nawet przez ubranie parzył pośladki, więc zdecydował się postąpić jak człowiek czynu. Stanie w miejscu stanowczo odpadało – mama twierdziła, że od tego robią się żylaki, a Fil zawsze był dumny ze swoich zgrabnych łydek.

Pierwsze kroki okazały się bardzo uciążliwe – nogi grzęzły w piachu, a mięśnie odzywały się tępym bólem. Potem było już tylko gorzej.



Kamilek spojrzał znacząco na butelkę z oliwą, która natychmiast podryfowała do niego przez całą kuchnię, wypluwając po drodze korek. Wlał odrobinę do miseczki, dodał dwie łyżki octu winnego i dorzucił intensywnie pachnące zioła. Podczas gdy doprawiał sos, skórka na pomidorach zrolowała się jak pończocha, a papryka skwapliwie pękła na dwoje, wysypując na talerz drobniutkie pestki.

- Niesamowite! – skomentował Pawełek, przechwytując w powietrzu kufel piwa.

- E, to nic takiego… – uśmiechnął się skromnie demon. – Kawalerskie życie zmusza do samodzielności. Musisz sam przyrządzać posiłki albo truć się fast-foodami.

- Czym? – nie zrozumiał książę.

- To znaczy, że możesz zjeść hamburgera, hot-doga lub kebab w budce! – Skorpion popisał się nowo nabytą wiedzą z zakresu realioznawstwa. – Bardzo smaczne, ładnie wygląda i zachęcająco pachnie, ale niszczy te… jak im… naczynia. Pewnie dlatego podają to-to w serwetce albo na tekturowej tacce!

Końcowy wniosek wojownika serdecznie rozbawił Kamilka, ale powstrzymał się od komentarza, pozostawiając tym samym Pawełka w nieświadomości co do prawdziwej natury fast-foodów.

- Myślisz, że zdążymy do siódmej? – zatroskał się Skorpion.- Blathie ma bzika na punkcie punktualnego zasiadania do stołu.

Demon zerknął na zegar z drzemiącą w półotwartych drzwiczkach kukułką. Pozostało jeszcze niespełna pół godziny.

- Możemy w międzyczasie nakryć, zaoszczędzimy trochę czasu – orzekł.

Zainspirowany oglądanym niegdyś programem poświęconym niezidentyfikowanym obiektom latającym, wyprawił talerze do jadalni lotem koszącym. Za nimi zawirowały jak bąki filiżanki, zamigotały niczym srebrzyste strzały sztućce. Któryś gapiowaty widelec wbił się końcami ząbków we framugę kuchennych drzwi i delikatnie drżał na podobieństwo metronomu. Z szuflady kredensu bezszelestnie wysunął się adamaszkowy obrus, rozwinął się i majestatycznie pożeglował w ślad za zastawą.