niedziela, 2 listopada 2014

Happy end or... The Neverending Story;)

https://www.youtube.com/watch?v=s7KBIMFlRRY

W korytarzu, który właśnie minęli, coś poruszyło się z chrzęstem przypominającym szczęk zbroi. Obejrzał się i zobaczył, jak zza węgła wynurza się para monstrualnych czułków i nieufnie obmacuje mur na podobieństwo palców ślepego olbrzyma.

Błyskawicznie odskoczył, wpadając na Ridę, która boleśnie uderzyła ramieniem w ścianę. Próbowała się odwrócić, żeby go ofuknąć, więc zakrył jej usta dłonią. Popchnął dziewczynę, zmuszając do biegu. Przebyli w ten sposób spory kawałek, nim oburzonej Ridzie udało się wbić zęby w palce elfa. Chłopak gwałtownie przyhamował i przytknął do ust krwawiąca rękę. Z trudem powstrzymał okrzyk bólu. Bez słowa szarpnął towarzyszkę,wciągając ją w najbliższe odgałęzienie korytarza.

- Puść mnie, bezczelny elfie! – zacietrzewiła się Rida. – Co ty sobie wyobrażasz? Wracam na górę!

- Ciszej! – syknął. – Idź, nie zatrzymuję cię! Będzie o jedną wariatkę mniej, jak wdepniesz w to, co za nami lezie!

- Spróbuj nabrać kogoś innego!

Zdołała zrobić może dwa kroki, nim palce Fila zacisnęły się na jej nadgarstku, jednak tym razem nie próbowała się wyrwać. Przeciwnie, cofnęła się i przylgnęła do elfa całym ciałem…

Zmierzający ku nim stwór sięgał grzbietem półokrągłego stropu. Trzy pary nóg uginały się pod ciężarem płaskiego, zwężającego się ku tyłowi cielska, pokrytego połyskującymi srebrnymi łuskami. Dziwaczne, nieruchome ślepia przypominały plastry miodu.

Elf prędko pociągnął przerażoną dziewczynę w głąb korytarza. Nie zdążyli się rozpędzić, gdy spostrzegli, że przed nimi wznosi się mur. Znajdowali się w ślepej odnodze! W oczach Ridy Fil wyczytał rozpacz i grozę.

Puścił jej rękę, desperacko wzniósł do góry lampę – jedyny oręż, jaki posiadał – i z rykiem godnym walczącego orka ruszył na potwora.

Zmrużył oczy, spodziewając się, że lada chwila zostanie zmiażdżony, rozdarty na sztuki lub połknięty żywcem. Nic takiego nie nastąpiło, więc nie zwalniając, ostrożnie uniósł powieki. Ze zdumieniem zobaczył, że nieprzyjaciel usiłuje podać tyły, cofając się tak szybko, jak tylko pozwala szerokość korytarza.

Fil zastygł z otwartymi ustami i uniesioną ręką, ściskającą podstawę lampy. Zaskakująca była nie tylko ucieczka monstrum, alei fakt, że zmieniało ono rozmiary, kurcząc się w tempie przedziurawionego balonika…

- Łap go!

Dziewczęcy głos sprawił, że nagromadzona we krwi elfa adrenalina zmieszała się z potężną dawka testosteronu. Zamknął wreszcie usta, odstawił lampę i jednym skokiem dopadł uciekiniera, który osiągnął właśnie wielkość dobrze odżywionej myszy. W ręku chłopaka zmalał tak gwałtownie, że elf musiał mocno zacisnąć dłoń, by go nie wypuścić.

- Pokaż! – głos Ridy brzmiał tak spokojnie, jakby nie wydarzyło się nic niezwykłego.

Ostrożnie rozchylił palce.

- Tak myślałam – to rybik. Owad z rzędu szczeciogonków. Pamiętam je z atlasu dziadka.

Ręka Fila zadrżała, więc wzięła od niego insekta.

- Ale co on tutaj robi? – zastanawiała się głośno – Rybiki lubią ciepło. Mają najwyżej cal długości i choć nie lubią światła, to przecież nie kurczą się ze strachu na jego widok… Podejrzana sprawa!

Elf dygotał coraz silniej, nie mogąc opanować dreszczy. Dopiero teraz dotarło do niego, czym mógł się skończyć szaleńczy atak na ogromnego owada. Owada, którego krewni i znajomi mogli nadal czaić się w piwnicznych ciemnościach…

- Fil, dobrze się czujesz? Nic ci nie zrobił? – głos zaniepokojonej Ridy dochodził do niego jak zza grubej zasłony. Było mu zimno, nogi miał jak z waty.

- Filemonku, co się dzieje?

„FILEMONKU?!” Drżenie ustąpiło jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, a chłód zastąpiła wrząca złość, od której twarz elfa spurpurowiała.

- Kto ci powiedział? – zapytał, przeszywając dziewczynę wściekłym spojrzeniem. – Skąd wiesz, jak mam na imię?!


Takim oto sposobem nas pani Blathie salwowała, gdyśmy w niewoli jęczeli, w ręce nikczemnego Captoora wpadłszy. I nie dość na tym – widząc nas biednymi zbiegami, tułaczami bez domu, przytulisko pod swym dachem nam ofiarowała, za co wdzięczniśmy jej wielce.

Z ogromnym tedy zapałem jąłem w piwnicach ład zaprowadzać, gdzie win i innych wyśmienitych trunków dostatek (pająków i myszy takoż wielka obfitość). Dobrze, że mi w onym przedsięwzięciu Skorpion dzielnie sekunduje, dzięki czemu, jak mniemam, przed zimą doprowadzimy je do szczęśliwego końca.

Rag za przyzwoleniem księcia Pawełka jako medyk praktykować zamierza, jeno wprzódy zapas ziół leczniczych i medykamentów uzupełnić musi, w czem mu Brita i Argh pomocą służą.

Wkrótce ubędzie nas w „Mrocznym Uroczysku”, bo młódź cała (jako to: Rida, Kamilek i Fil) opuści dom, by w Akademii Smokowskiej nauki pobierać. A wszystko to za sprawą Kamilka, któren panią Blathie srodze rozsierdził, gdy przez krotochwilę jakowegoś niewinnego insekta w monstra przemienił, przez co się zamęt okrutny uczynił. Najgorszy moment do takowych figli był wybrał, jako że w onym dniu pani poselstwo z Vistulanii podejmowała i przelękła się, iż jej powaga uszczerbku doznać może. Nie mieszkając, wysłała tedy gołębia do Jego Magnificencji, by całą trójcę w poczet żaków zaliczył. Rzekła też, że nasz demon snadnie karierę naukową na Wydziale Magii Teoretycznej i Stosowanej zrobić może, jeśli pochodzenie swoje zataić zdoła. Elf zaś i Rida, choć wciąż się swarzą i boczą, jednaką specjalność obrali, która się zowie długo a zawile: zielarstwo upiększająco-lecznicze z elementami alchemii. Rodziciele Fila z ochotą na ów pomysł przystali, ufając,iż mu w Akademii głupstwa z głowy wywietrzeją.


- Nieodpowiedzialny smarkacz! Zawsze miał pstro w głowie, ale sądziłam, że po ślubie choć trochę się ustatkuje! – pomstowała Marla.

Wsunęła do ust kolejną maleńką kanapkę – nie wiedzieć czemu, gniew zawsze zaostrzał jej apetyt.

- Moja droga, oni nigdy nie dorastają, nawet kiedy już zamienią nianię na żonę… – Blathie uniosła kielich i przez chwilę w milczeniu delektowała się smakiem i aromatem wina, pamiętającego czasy tych Pawełkowych przodków, którzy zajmowali najniższe konary drzewa genealogicznego. – Zresztą ty i księżna matka rozpuszczałyście go na wyprzódki po śmierci ojca.

- Taki był wtedy biedny… – westchnęła wróżka.

- O tak… Biedny siedemnastoletni sierota. Wszystkie panny dworskie go pocieszały, a ty się teraz dziwisz, że wciąż szuka nowych wrażeń. Zresztą Balbinka nie lepsza – mogła poczekać, aż książę się wyszumi, a jej się od razu zachciało szukać zastępcy!

Marla nerwowo wychyliła swój kielich i zaraz ponownie napełniła go trunkiem. Sięgnęła po faszerowane jajko.

- Może za długo była gęsią? – zastanowiła się. – To zawsze zostawia jakiś ślad w psychice. No i wiesz, jak się już zakosztowało… małżeńskich obowiązków… to potem trudno się bez nich obejść…

- Pleciesz… Czytałam o pewnej królowej, która czekała chyba ze dwadzieścia lat, aż mąż wygra wojnę i wróci do domu. I dochowała mu wierności, choć zalotnicy nie dawali jej spokoju, a ze ślubnego było niezłe ziółko – w drodze powrotnej spędził kilka lat u kochanki. Trudno, co się stało, to się nie odstanie. Dokąd tym razem zwiał?

- Masz, sama zobacz. – Marla wręczyła przyjaciółce list, napisany na sztywnym papierze ze złoconymi brzegami i herbem księstwa u dołu strony.

Blathie zaczęła czytać półgłosem:

Moja Droga Przyjaciółko!

Jak wiesz, ostatnimi czasy sytuacja polityczna w księstwie bardzo się skomplikowała, a burzliwe przeżycia podczas podróży mocno nadwerężyły moją kondycję psychiczną. Chcąc godnie stawić czoła przeciwnościom, muszę najpierw powrócić do sił i odzyskać nadszarpniętą cześć.

Tak się szczęśliwie składa, że do mego wiernego druha Skorpiona przybyły właśnie umyślne z posłaniem od naszego wspólnego kompana, Hvarela z Malinowego Chruśniaka, obecnie rezydenta na wyspie Vistulanek. Hvarel, nie mogąc dłużej podołać w pojedynkę ciężarowi spoczywających na nim obowiązków, zwrócił się z dramatycznym apelem o wsparcie.

Niestety, Skorpion, z sobie tylko i Blathie znajomych powodów, nie zadośćuczynił tej prośbie, więc wiedziony współczuciem i męską solidarnością zdecydowałem się go wyręczyć i sam przyjść z pomocą towarzyszowi.

Wierzę, że wypełniając tę szlachetna misję, przyczynię się do nawiązania i rozwoju przyjaznych stosunków dyplomatycznych z Vistulanią.

Proszę, abyś podczas mej nieobecności służyła radą księżnej Balbince i wspierała Ją w trudnej sztuce rządzenia.

Szczerze Ci oddany

Pawełek książę Smokovii


- Coś takiego! – ton wiedźmy wahał się między zgorszeniem a podziwem. – Ma ikrę ten nasz Pawełek, kto by pomyślał!

- Ikrę? Chyba tupet! – parsknęła z oburzeniem wróżka. – I pomyśleć tylko, ile dla niego zrobiłyśmy!

Podniosła naczynie z winem i z całej siły cisnęła nim w naturalnych rozmiarów portret księcia, mierząc w pełne godności oblicze. Nie trafiła – kryształowy kielich zakończył swój krótki lot na złoconej ramie i rozbił się w drobny mak:

-BRZDĘK!!!

środa, 2 lipca 2014

Baśnie i waśnie

- Dwanaście beczułek, farba do przemalowania waszego wozu, wypożyczenie osłów od młynarza, a do tego sztuczna broda i dwa komplety moich najlepszych zasłon… – wyliczała Blathie. – Nie wypłacicie mi się, moi drodzy!

- Jesteśmy ci dozgonnie wdzięczni! – zapewniła Rida. Zazwyczaj nieskora do uzewnętrzniania siostrzanych uczuć, teraz usiadła obok brata i ani na chwilę nie wypuszczała go z uścisku.

- A oliwa? – spytał zaniepokojony Ambrozjan. – Te baryłki musiały kosztować majątek… Nie wiem, jak pozostali, ale ja uciekłem z zamku jak stałem… Może jakoś odpracuję?

- Doskonały pomysł – orzekł Pawełek. – Blathie ma chwilowo tylu lokatorów, że przyda się ktoś do sprzątania.

- Do gotowania i zmywania też – podsunął Skorpion.

- Już nie mówiąc o praniu i prasowaniu! – uzupełnił z czarującym uśmiechem Fil.

Podczaszy patrzył na nich oszołomiony.

- Ja… Miałem na myśli raczej pieczę nad piwnicą… Ale jeśli trzeba… Bardzo chętnie się tym zajmę… – rzekł łamiącym się głosem. – Tylko że kuchmistrz ze mnie nietęgi…

Przerwał mu tubalny śmiech Skorpiona, który z uciechy klepał się po kolanach.

- Ta „oliwa” zmieni się z powrotem w zwyczajną deszczówkę, kiedy Captoor spróbuje ją komukolwiek sprzedać – zlitowała się wiedźma. – Wyjdzie na oszusta i będzie musiał zmienić branżę. Muszę przyznać, że mój kuzynek miał bardzo dobry pomysł.

- Phi, dobry dla mięczaków – wydął wargi Kamilek. – Mogliśmy to załatwić we dwóch, ze Skorpionem. Po męsku.

- Wyobrażam sobie. Wy dwaj i czterdziestu rozbójników. – prychnęła pogardliwie. – Akcja „Krew i fajerwerki”. Skończyłoby się takim zamętem, że twój szanowny dziadunio znów musiałby się fatygować z odsieczą!

Demon i wojownik wymienili znaczące spojrzenia, lecz nie podjęli dyskusji.

- Podano do stołu! – obwieścił Argh, stając w drzwiach salonu.

Wszyscy żwawo podnieśli się z miejsc i przeszli do jadalni, gdzie czekała już Brita w sztywnym od krochmalu białym fartuszku i koronkowym czepeczku. W ręku trzymała wielką srebrną chochlę.

- Ależ, dziewczyno, zostaw to i siadaj z nami! – zaprosiła wiedźma. – Jesteś moim gościem!

- To miło z pani strony, jednak wolę pomóc Arghowi – odrzekła ogrzanka. – Przynajmniej tak mogę się odwdzięczyć za uratowanie panicza.

Skinęła na służącego, który właśnie zbliżył się z wazą pełną parującego rosołu.

Nalewając zupę na talerz pani domu, Brita pochyliła się i oświadczyła konspiracyjnym szeptem:

- Niech mi pani wierzy, „Mroczne uroczysko” potrzebuje kobiecej ręki! Argh nie da sobie rady przy tylu gościach, choć z niego ogr na schwał, a swoje obowiązki zna jak mało kto…

Porcelanowa waza zadrżała lekko w rękach służącego, a jego oblicze przybrało szmaragdowozielony odcień. Wydawało się, że urósł o kilka cali.

- Będzie mu łatwiej, gdy oboje zajmiemy się domem. Chyba nie ma pani nic przeciwko temu? Jestem wykształcona i mam doświadczenie: moja mama przez całe lata była gospodynią u dziadka panicza i panienki, a ja nastałam po niej, kiedy odeszła.

- Wcześnie straciłaś mamę… – powiedziała Blathie ze współczuciem. – Co się biedaczce stało?

- Żyje, jest cała i zdrowa – uśmiechnęła się Brita. – Odeszła z trupą wędrownych komediantów, kiedy zadurzył się w niej reżyser. Najwyraźniej miała już dość wdowieństwa. Wie pani, czerń nie jest zbyt twarzowa, kiedy ma się zielonkawą cerę…

Przeszła z chochlą do kolejnego gościa, a Argh pośpieszył za nią. W uszach dźwięczały mu słowa babci: „Każdy ma gdzieś swoją połówkę arbuza, trzeba się tylko uważnie rozglądać!”




Kamilek dorzucił jeszcze jedną gałąź do wysokiego stosu i rozejrzał się za Filem. Elf zmierzał w jego stronę, z cierpiętnicza miną wlokąc za sobą gruby spróchniały konar.

- Dość! – orzekł demon. – Starczyłoby dla kilku heretyków!

- Przestań, bo wieczorem nic nie przełknę – wzdrygnął się Fil. – Strach pomyśleć, z kim ty się zadawałeś w tamtym świecie.

- Nie przesadzaj. U nich inkwizycja dawno przeszła do historii w odróżnieniu od waszych wampirów, wilkołaków i innych krwiożerczych przyjemniaczków. Nikt cię tam nie próbuje zeżreć tylko dlatego, że właśnie jest pełnia, a ty byłeś na tyle głupi, żeby tego nie zauważyć i samotnie plątać się po lesie.

- Znów się kłócicie, chłopcy?

Od strony domu zmierzała ku nim Rida, brodząc po kostki w opadłych liściach.

- Nie widzieliście Skorpiona? Pani Blathie kazała go odszukać.

Fil poczuł rozdrażnienie. Chłopcy, też coś! Była w jego wieku, a wciąż traktowała go jak smarkacza!

- Nie rozglądałem się za nim… – odburknął. – Miałem ważniejsze zajęcia.

- Och! Ciekawam, jakie… – roześmiała się i sięgnęła do czupryny elfa po zaplatany w miedzianych puklach suchy listek.

Szybko cofnął się o krok.

- Zbieraliśmy drzewo na wieczorne ognisko – wyjaśnił Kamilek, w ostatniej chwili usuwając mu spod nóg przywleczoną wcześniej gałąź. – A Skorpion jest w lochach z Ambrozjanem, katalogują wina i nalewki.

- W lochach? Brr… Pewnie pełno tam pająków… Może któryś z was będzie tak miły i pójdzie ze mną?

- Nie! – odrzekł stanowczo elf. – Jesteśmy bardzo zaję…

- Oczywiście – wszedł mu w słowo demon, kryjąc rozbawienie. – On z tobą pójdzie, ja muszę jeszcze uprzątnąć liście.

Fil obrzucił go przeciągłym spojrzeniem, które obiecywało wiele, lecz nie była to miła obietnica.

Bez słowa ruszył w kierunku domu. Rida dołączyła do niego, obdarzywszy wcześniej Kamilka dziękczynnym uśmiechem.

- Czemu się złościsz? – zagadnęła Fila. – Sama tam nie trafię, a twoja kuzynka bardzo się niecierpliwi.

- Ach, to straszne, biedna Blathie… – skwitował, kierując słowa do mijanego właśnie drzewka. – A ty musisz pokazać, jaka jesteś uczynna. Czemu sama go nie poszuka?

- Nie może, zajmuje się gośćmi.

- Gośćmi? Znów ktoś do nas zawitał? – dopiero teraz raczył odwrócić głowę w stronę dziewczyny.

- Trzy kobiety. Bardzo ładne. Blondynki. Czyżbyś nie lubił gości?

- Ależ skąd. Niech sobie przyjeżdżają. Trzy osoby, trzydzieści, trzysta – co za różnica… Najwyżej będę spał na strychu. Na szczęście niedługo wracam do domu.

Zaskoczył go cień zawodu na twarzy Ridy. Zresztą może to było złudzenie, bo zaraz powiedziała kpiąco:

- Masz rację – w tym wieku nie ma jak u mamy.

Postanowił zademonstrować urazę, więc nie odzywali się w drodze do domu, w holu minęli bez słowa zdziwiona Britę i w grobowej ciszy zeszli po schodach prowadzących do piwnic. Na dole Fil uświadomił sobie, że w lochach nie sposób gdziekolwiek trafić bez światła, więc przyszło im jeszcze dwukrotnie przebyć tę sama drogę. Wrócili zaopatrzeni w nowoczesną lampę naftową i przestrogi poczciwego Argha, któremu lochy jawiły się jako skomplikowany labirynt mrocznych korytarzy. Żywił przekonanie, że upośledzona węchowo istota w rodzaju człowieka czy elfa nie jest w stanie samodzielnie trafić do składu win.



- Mogłeś go zapytać, w którym miejscu mamy skręcić!

- Mogłem.

- To czemu nie spytałeś?

- Niech pomyślę… Bo nie lubię wprawiać ogrów w zakłopotanie?

- Więc trzeba go było zabrać ze sobą!

- Właśnie faszerował indyka, nie zauważyłaś?

- I co z tego? Myślisz, że by mu uciekł w międzyczasie?

- Jasne, nie wiesz, do czego jest zdolny taki drobiowy zombie z truflami w brzuchu!

- Błazen!

- Mądrala!

Fil zamilkł, bo właśnie doszli do kolejnego rozgałęzienia korytarzy. Przez chwilę nasłuchiwał, czy nie dotrą do niego znajome głosy.

- Zgaś lampę, to już z daleka zobaczymy, gdzie się świeci – poradziła Rida. – Chyba nie siedzą tam po ciemku!

- Jasne, a do tego czasu będziemy pełzać po omacku i wzbudzać sensację wśród miejscowych pająków…

- Przestań! – wysoko uniosła brzeg spódnicy i omiotła niespokojnym spojrzeniem kamienną podłogę.

Elf zerknął na jej smukłe nogi w białych pończoszkach i szybko odwrócił wzrok.

- Chodźmy. Tu ich nie ma, usłyszałbym coś.

Przeszli zaledwie kilka metrów, kiedy rzeczywiście usłyszał…

wtorek, 3 czerwca 2014

Poranek w "Mrocznym Uroczysku"

Donośne uderzenia kołatki gwałtownie wydobyły Blathie z otchłani snu. Z zazdrością pomyślała o ludziach i demonie, zapewne smacznie chrapiących w tej chwili w gościnnych komnatach (Fil nigdy nie chrapał, albowiem idealne rysy elfów wykluczają skrzywioną przegrodę…)

Gdyby Argh był na posterunku, żaden klient nie trafiłby przed jej oblicze o tak nieludzko wczesnej porze. Ogr z oddaniem pełnił obowiązki recepcjonisty i dbał, by zjawiali się wyłącznie w godzinach przyjęć. Odkąd go zabrakło, przychodzili o dowolnej porze, doprowadzając wiedźmę do skrywanej irytacji. Zupełnie nie potrafiła zapanować nad organizacyjnym chaosem, jaki ogarnął jej praktykę zawodową…

Opatulona szlafrokiem powlokła się do holu. Gdy otworzyła drzwi, ujrzała szczupłą istotę w schludnej granatowej sukni z maleńkim białym kołnierzykiem, dźwigającą wypchany sakwojaż. Drobna, trójkątna twarzyczka przybrała na widok wiedźmy radosny wyraz. Bez wzajemności, gdyż jej widok przypomniał Blathie znienawidzoną guwernantkę z lat dziecinnych.

- Witaj! Czy to słodkie domostwo to „Mroczne Uroczysko”? – spytała nieznajoma, odsłaniając w uśmiechu małe ostre ząbki i wdzięcznie przeginając się w talii. Jej cienki głosik zdawał się ociekać syropem klonowym, co z miejsca przyprawiło Blathie o mdłości.

- Zgadza się – przytaknęła oschle.

- Ach, w takim razie ty musisz być Blathie?

- Owszem… dla przyjaciół. – od gospodyni powiało chłodem.

- To świetnie! – na twarzy nieznajomej odmalowała się błogość. – Mamy dla ciebie wspaniałą wiadomość! Przygotowaliśmy prezent, który sprawi ci niekłamaną radość!

„Mamy”? „Przygotowaliśmy”? Blathie rozejrzała się z niepokojem, ale rozradowane stworzenie najwyraźniej przybyło w jednym egzemplarzu.

- Dostaniesz od nas cał-ko-wi-cie za darmo rewelacyjny „Poradnik potencjalnego spadkobiercy”! Wystarczy, że zamówisz dwudziestotomowy leksykon „Naczynia świata” w promocyjnej cenie: trzy sztuki złota za kilogram! Papier czerpany, twarda oprawa (dębina obciągnięta płótnem), w każdym tomie 250 stron in folio! – entuzjazmowała się pannica. – Ale to jeszcze nie wszystko! Każdy nabywca weźmie udział w naszej loterii i będzie miał szansę wygrać…

- Dość! – wiedźma trzema palcami lewej ręki wykreśliła w powietrzu jakiś znak i zapadła upragniona cisza.

Wargi dziewczęcia poruszały się jeszcze przez chwilę, lecz nie wydobywał się z nich żaden dźwięk. W końcu zastygły, tworząc doskonały kształt litery „O”.

- A teraz posłuchaj mnie uważnie: kimkolwiek byście nie byli, nigdy niczego u was nie zamawiałam i nie zamierzam – oświadczyła Blathie. – Nie wiem, skąd znacie mój adres, ale radzę jak najszybciej o nim zapomnieć. To zaklęcie przestanie działać za godzinę, ale kolejnych natrętów pozbawię głosu bezterminowo. Czy to jasne?

Dziewczyna zamknęła usta i gorliwie pokiwała głową.

- Zmykaj stąd w te pędy!

Nie musiała ponawiać polecenia. Nawet pękata torba nie przeszkodziła dziewczynie oddalić się z prędkością ekspresowego dyliżansu.

- „Naczynia świata”… Też coś… Czy ja wyglądam na kurę domową? – mruknęła, zamykając drzwi.

Senność zupełnie ja opuściła i poczuła, że pora coś przekąsić, więc skierowała się do kuchni. O dziwo, zastała tam Kamilka, Fila i Skorpiona. Demon przygotowywał właśnie jajecznicę na boczku, posługując się tym razem konwencjonalnymi metodami – najwyraźniej wzmocniona blokada okazała się skuteczna.

Elf, zaróżowiony jeszcze od snu, przeglądał gazetę, a wojownik kroił chleb na wyjątkowo grube pajdy.

- Proszę, proszę, jakie ranne ptaszki! – skomentowała wiedźma.

- Bez przesady. Dochodzi dziesiąta… – mruknął Skorpion, sięgając po maselniczkę. – Ile kromek ci posmarować?

- Dwie. A gdzie Pawełek? – spytała, siadając przy stole.

- Pojechał do miasta, do jurysty. Zasięgnąć porady w kwestii p.o. księcia.

- Ciężka sprawa – Kamilek postawił przed Blathie pełny talerzyk. – Trudno się będzie wstrzelić w jakąś lukę prawną.

Przez dłuższą chwilę jedli w milczeniu, rozkoszując się smakiem i zapachem potrawy, bo w wykonaniu demona nawet jajecznica była arcydziełem sztuki kulinarnej.

- Mam pytanie – rzekła w końcu Blathie, ocierając usta serwetą. – Który z was zamawiał jakieś książki na mój adres? Fil, to twoja sprawka?

- To nie ja, to Skorpion – odparł elf, nie odrywając nosa od gazety. – I nie książki, tylko czasopisma. Zaprenumerował „Różową podwiązkę”, taki miesięcznik dla…

- Nie mów z pełnymi ustami! – huknął na niego mężczyzna.– I nie czytaj przy jedzeniu!

- Racja – zgodziła się wiedźma. – Nawet przy kuchennym stole trzeba przestrzegać dobrych manier. Od czego się tak nie możesz oderwać?

Ciekawie zajrzała mu przez ramię i zobaczyła stronę szczelnie wypełnioną anonsami.

- „Latające dywany – kupno i sprzedaż”? Chcesz kupić dywan? – zdziwiła się. – Dzieciaku, zdajesz sobie sprawę, ile kosztuje taka zabawka?

- Pewnie. Ale to nie musi być od razu jakiś spasiony kobierzec…

- Wypasiony – poprawił odruchowo Kamilek.

- Przecież mówię! Wystarczy skromny chodniczek z drugiej ręki.

- Skąd ten pomysł? – dopytywała się wiedźma. Jej młody krewniak nie interesował się do tej pory magicznymi przedmiotami.

Fil nie odpowiedział, a w umyśle Blathie zakiełkowało niepokojące przypuszczenie.

- Na Sucharę chce się wybrać, kretyn! – potwierdził jej obawy Skorpion, biorąc odwet za długi język elfa. – Słońce mu rozum nadwerężyło, ot co!

Fil nadął się jak młody indor.

- A coście myśleli, że odpuszczę temu parszywemu drowowi? – rzekł z gniewem. – Znajdę łajdaka i pokażę mu, co to znaczy zadzierać z elfem!

Kamilek spojrzał na niego z podziwem, wojownik z politowaniem, a Blathie już otwierała usta do dłuższej przemowy, gdy od strony otwartego okna dobiegło natarczywe gruchanie.


- Kiedy odzyskamy wolność, nie wezmę do ust soczewicy! – Ambrozjan z obrzydzeniem odłożył łyżkę.

- „Kiedy”? Powiedz raczej: „jeśli”… – przygnębiony Rag wychylił łyk piwa. – Obawiam się, że Ramazowie też nie będą nas rozpieszczać wykwintnymi potrawami.

- Toteż nie zamierzam długo korzystać z ich gościnności! Nie myślę, by zakuwali medyków w kajdany bądź zamykali w lochu.

- Nie muszą. Nie uczyłeś się geografii?

- Co to ma do rzeczy? – zdziwił się podczaszy.

- Wszystko. Ramazdan otaczają wysokie i przepaściste góry – nawet miejscowe karawany nie zapuszczają się w nie bez przewodnika. Właśnie dlatego nie muszą trzymać niewolników pod kluczem.

Zamilkł, a jego towarzysz też najwyraźniej stracił chęć do rozmowy. Zapadła cisza, którą przerwał dopiero szczęk unoszącej się kraty.

Do celi wszedł Captoor w asyście zbrojnego pachołka.

- No, moi drodzy, koniec obijania się w celi! Właśnie wytargowałem za was tuzin baryłek najprzedniejszej oliwy! Chodźcie, bo nabywca się zniecierpliwi.

Po raz drugi powędrowali krętym korytarzem do najrozleglejszej części jaskini.

Tym razem ognisko było wygaszone, a komorę oświetlały dwa kandelabry z brązu. Pomiędzy nimi ustawiono stół i dwa fotele, które nie raziłyby nawet w salonie Potentussa.

Z miniaturowych filiżanek unosił się aromat czarnej kawy. Jeden z foteli był pusty, w drugim zasiadał mocno zbudowany mężczyzna w sile wieku, w długiej fioletowej szacie i turbanie tej samej barwy. Smagłą twarz Ramaza okalała gęsta czarna broda. Kiedy podniósł do ust filiżankę, na palcach zabłysły liczne pierścienie.

Captoor z uszanowaniem pochylił się nad gościem.

- Oto i oni, panie. Zaraz każe ich związać, żeby nie umknęli po drodze.

Rag obrzucił tęsknym spojrzeniem wyjście z groty, ale stało tam czterech fioletowo odzianych mężczyzn w zawojach odsłaniających tylko oczy. Za szerokimi czerwonymi pasami tkwiły jatagany i zakrzywione kindżały.

- Nie trzeba – odezwał się z głębin brody ich przywódca. – Moi ludzie potrafią dopilnować, żeby dotarli na miejsce.

Dopił kawę, otarł wilgotne wargi szerokim rękawem, po czym podniósł się z fotela i skłonił przed kupcem, przykładając dłoń do szerokiej piersi.

- Na nas pora. Pokój z tobą, handlarzu.

Skinął na uzbrojonych mężczyzn, którzy ciasno otoczyli więźniów i wyprowadzili ich przed jaskinię, gdzie zbóje Captoora kończyli właśnie rozładowywać jaskrawożółty kryty wóz. Na trawie piętrzyły się drewniane beczułki, a obok szczypało trawę kilka kłapouchów.

Gdy ostatnia baryłka znalazła się na murawie, jeden z Ramazów pokazał gestem nowym niewolnikom, że mają zająć miejsca w furgonie. Sam wspiął się na kozioł, a pozostali dosiedli osłów.Karawana ruszyła do Ramazdanu.


Ambrozjanowi zbierało się na mdłości. Jechali tak szybko, że wóz trząsł się i kołysał jak łódź na wzburzonych falach. Na domiar złego plandekę opuszczono i zasznurowano, więc nie dało się obserwować drogi, a we wnętrzu furgonu było strasznie duszno. Zazdrościł alchemikowi, który zdrzemnął się na stosie worków.

Dworzanin usiłował sobie przypomnieć choćby okruchy szkolnej wiedzy o Ramazdanie, ale czynił to z marnym skutkiem. Wygłaszane skrzypiącym, monotonnym głosem pogadanki starego nauczyciela geografii zawsze wydawały mu się śmiertelnie nudne – zamiast słuchać i notować, wolał grać w „półksiężyce i krzyżyki” z kolegą z ławki. Teraz pluł sobie w brodę, choć najchętniej oplułby tajemniczego osobnika, którego intrygi zmusiły go do opuszczenia zamku Potentussa…

Wóz zatrzymał się tak gwałtownie, że Ambrozjan padł na wznak, przygniatając śpiącego kompana, który natychmiast się ocknął. Gdy obaj gramolili się niezdarnie, próbując usiąść, grube płótno uniosło się i do środka zajrzał woźnica.

- Jak tam, żyjecie? – zapytał wysokim głosem, odwinąwszy fioletowy zawój. Ku zaskoczeniu obu pasażerów, spod tkaniny wyłoniła się delikatna kobieca twarz.

- Czyżbyście się za bardzo poobijali? – nieznajoma z kpiącym uśmieszkiem zmrużyła zielone oczy. – Mam wam pomóc wysiąść?

- Eee… Nie… Poradzimy sobie… – zaprotestował Rag i niezgrabnie zeskoczył na ziemię. Ambrozjan z ociąganiem poszedł w jego ślady. Przez głowę przemknęła mu myśl, że zatrzymali się na nocleg w przydrożnej karczmie, lecz wznoszący się przed nimi budynek zupełnie nie przypominał oberży.

Była to wysoka budowla z ciemnoszarego kamienia, częściowo porośnięta dzikim winem. Kilka szerokich, wytartych stopni prowadziło do wejścia, ukrytego w głębokim rzeźbionym portalu. Ze spadzistego dachu wyrastały tu i ówdzie strzeliste wieżyczki – każda innej wysokości. Ostrołukowe okna, zwieńczone delikatną koronką maswerków, miały zamiast zwykłych szyb barwne witraże. Fasada budynku tworzyła miejscami nisze, w których przycupnęły posążki. Większość z nich przesłaniały liście, ale dworzanin zdołał rozpoznać feniksa z rozpostartymi skrzydłami i pełnego gracji jednorożca. Na wysokości pierwszego pietra biegł ażurowy zewnętrzny krużganek – między smukłymi kolumienkami rozpięto gruby sznur, na którym suszyły się prześcieradła, poszwy i powłoczki.

Pod sam dom prowadził wybrukowany nierówną kostką podjazd, a dookoła rozciągała się zielona płaszczyzna trawnika, którego monotonię urozmaicały rozmieszczone chaotycznie krzewy róż, jaśminy i magnolie.

- Na co czekacie, wchodźcie! – brodaty Ramaz zeskoczył z osiołka obok więźniów i rzucił wodze jednemu z towarzyszy.

Z mieszaniną ciekawości i obawy wspięli się po schodach.

Na drzwiach umieszczona była kołatka w kształcie głowy orka. Rag odniósł wrażenie, że na ich widok grube wargi rozciągnęły się w złośliwej parodii uśmiechu. Wzdrygnął się i wszedł do środka. Ledwie przestąpił próg, rozległ się radosny pisk,po czym coś runęło na niego z impetem i zawisło mu na szyi.

sobota, 26 kwietnia 2014

Jak mniemasz, Ramazowie lubią poezję?

Argh uniósł do nosa skrawek materiału. Jak większość ogrów odznaczał się wyjątkowym zmysłem powonienia, więc podążanie tropem Riga nie sprawiało mu większego problemu. Dodatkową pomocą były odciski butów na miękkiej ściółce. Poruszał się prawie bezszelestnie, bacznie obserwując otoczenie. Teren przez dłuższy czas łagodnie się wznosił, aby potem gwałtownie opaść w postaci stromego zbocza gęsto porośniętego krzakami.

W dole znajdował się szeroki skalny parów; kamienistym dnem żwawo płynął potok. Na brzegu uwijały się zielone postacie, które Argh wziął w pierwszej chwili za swoich pobratymców. Dźwigały jakieś pakunki i znikały z nimi w otworze prowadzącym do pieczary.

Ostrożnie zsunął się trochę niżej. Rzekome ogry okazały się ludźmi ubranymi od butów do czapek w ciemną zieleń. U większości dostrzegł na plecach sajdaki z łukami i kołczanami, niektórzy nosili u pasa obuszki. Pojawiali się u wylotu parowu, niosąc beczułki, z którymi podążali do tajemniczej groty.

Zaintrygowany ogr postanowił zaryzykować i zejść przynajmniej do połowy stoku. Zbocze było w tym miejscu tak strome, że musiał naprzód odbić spory kawałek w prawo, w kierunku wylotu jaskini. Dopiero wtedy mógł ruszyć w dół.

Szybko i pewnie pokonywał urwisko, gdy nagle stopa utkwiła mu w jakiejś dziurze, ukrytej pod splątanymi łodygami rozchodnika. Ostrożnie uwolnił nogę, schylił się, żeby poprawić but i wtedy tuż obok rozległ się męski głos.

Argh przypadł do ziemi, z niepokojem obserwując najbliższe otoczenie – w pobliżu nie było żywej duszy, a jednak dalej docierał do niego czyjś baryton! Mózg ogra pracował tak intensywnie, jak nigdy dotąd1. Raptem pojął, że dźwięk dochodzi z tego samego otworu, w którym przed chwilą utknęła jego kończyna. Najwidoczniej była to głęboka szczelina skalna, prowadząca aż do wnętrza groty. Z ciekawością przywarł do niej uchem i nasłuchiwał przez kilka minut, a na jego twarzy malowało się coraz głębsze zaniepokojenie.

W końcu wstał, otrzepał ubranie z grudek ziemi i śpiesznie ruszył z powrotem na górę. - Tu może pomóc tylko moja pani! – myślał. - Żeby tylko w wiosce mieli gołębie pocztowe! Nie ma chwili do stracenia…

1. Wyjąwszy może lekcje matematyki, choć wówczas nawet najbardziej rozpaczliwy wysiłek nie przekładał się na rezultaty oczekiwane przez magistrę Dziesiętną.



Rag potknął się i byłby runął jak długi, gdyby nie podtrzymała go czyjaś troskliwa ręka. Nie miał zamiaru dziękować – wszak to jej właściciel omotał mu wcześniej głowę przepoconą szmatą, związał ręce i wlókł po leśnych wertepach, od czasu do czasu kłując na zachętę w plecy jakimś ostrym narzędziem.

Teraz zatrzymał go szarpnięciem, zdarł z twarzy cuchnący gałgan i stała się jasność. Światło pochodziło z ogniska i wydobywało z mroku wilgotne ściany jaskini. Ściślej, czyniło usiłowania w tym kierunku, bo grota przewyższała rozmiarami nawet salę balową – przedmiot dumy barona Potentussa.

Nad ogniem grzał ręce pulchny człowieczek w ciemnozielonym kaftanie, trawiastych rajtuzach i fantazyjnie przekrzywionym kołpaczku, przyozdobionym przepiórczym piórkiem. Obrzucił bacznym spojrzeniem przybyłych i na jego okrągłej jak u dziecka twarzyczce odmalowało się rozczarowanie.

- Kogoście mi przyprowadzili? – zwrócił się karcąco do płowowłosego dryblasa, który pod jego oskarżycielskim wzrokiem zaczął nerwowo bawić się kołczanem i przestępować z nogi na nogę. – Ile razy mam powtarzać, żeby nie łapać każdego, kto się napatoczy! Co mi po tych mizerakach? Ani to-to ładne, ani…

- Wypraszam sobie! – przerwał mu z oburzeniem Ambrozjan. – Nie będzie mnie lada zbój postsponował!

- Zbój! Też coś! – obruszył się grubasek. – Jestem szanowanym kupcem i przedsiębiorcą!

- Przedsiębiorcą??

- Oczywiście! – sięgnął krótką rączką za pazuchę, wydobył prostokątny kartonik i podetknął pod nos dworzaninowi. Na przybrudzonej tekturce starannie wykaligrafowano:

Rob Captoor

Firma Handlowa „Sezam”

wyłączny importer oliwy z Ramazdanu

- Jak żyję, nie słyszałem, żeby kupcy grasowali na gościńcu! – wyraził zdziwienie Rag.

- Otóż to, dość, że zdzierają z człeka skórę w sklepie… – poparł go Ambrozjan.

- Cóż, na rynku trzeba być elastycznym – Captoor wzruszył ramionami. – Ramazowie preferują handel wymienny. I najchętniej kupują niewolników, bo ktoś musi harować u nich na plantacjach w tej nieludzkiej spiekocie.

Uprowadzeni popatrzyli po sobie ze zgrozą.

- Tylko że towar musi być dobrej jakości, wytrzymały, a wy wyglądacie na słabeuszy – ciągnął przedsiębiorca. – Dadzą mi najwyżej dwa bukłaki za obydwu… Nawet koszty transportu się nie zwrócą…

- Nie rób sobie kłopotu! Po prostu nas wypuść i będzie po sprawie… – zaproponował nieśmiało alchemik.

- Ba, to nie takie proste… A tajemnica handlowa? Piśniecie choćby słówko i stracę monopol. Trudno, trzeba się was będzie pozbyć.

Ambrozjan i Rag znów wymienili przerażone spojrzenia.

- Wygląd to jeszcze nie wszystko! – powiedział pośpiesznie alchemik. – Liczą się jeszcze umiejętności. Wszędzie są potrzebni fachowcy!

- Właśnie! – wszedł mu w słowo towarzysz niedoli. – Ja na ten przykład jestem wykwalifikowanym podczaszym. Trunki nie mają przede mną tajemnic!

- To na nic – machnął ręką kupiec. – Alkohol pod każdą postacią jest w Ramazdanie zakazany. Miejscowi uważają pijanego za opętanego przez demona i pozbywają się Złego razem z nosicielem. Wierz mi, nie chciałbyś się dowiedzieć, jak to robią…

O tak, Ambrozjan był pewien, że nie chce poznać szczegółów… Ale nie miał też chęci się przekonać, jakimi metodami Captoor pozbywa się niepożądanych świadków swego procederu. Coś mu mówiło, że mogą się okazać mało humanitarne…

- A co z medykami? – spytał gorączkowo Rag. – Leki też są zakazane?

- Przeciwnie, Ramazowie wysoko cenią wiedzę medyczną. Czyżbyś się znał na leczeniu?

Alchemik chciał przytaknąć, ale wyręczył go podczaszy.

- Cóż za pytanie! – wykrzyknął z entuzjazmem. – Ma wdzięczną klientelę w całym grodzie! Sam baron zamawia u niego medykamenty. Ostatnio sporządził był niezrównany środek na po…

Umilkł, gdy towarzysz boleśnie kopnął go w kostkę.

– Jaki środek? – zaciekawił się Captoor.

– Na porost włosów – wyjaśnił Rag z kamienną twarzą.

Małe oczka przedsiębiorcy zaiskrzyły radośnie. Zatarł ręce z ukontentowania.

– Świetnie! To zupełnie zmienia postać rzeczy. Wyjdę na swoje, nawet jak dorzucę drugiego, niby to pomocnika, za pół ceny. Rozumiecie, taki chwyt marketingowy… – mrugnął do nich porozumiewawczo.

Na rozkaz Captoora blondyn rozwiązał im ręce. Wielki brodaty drab z rudą czupryną w milczeniu powiódł ich w głąb jaskini, oświetlając drogę oliwnym kagankiem.

Znaleźli się w niewielkiej komorze o nieregularnych kształtach, dość eklektycznie wyposażonej. Stół z sosnowych bali przykryto adamaszkowym obrusem i postawiono na nim pięcioramienny mosiężny świecznik. Toporną ławę zarzucono wyszywanymi poduszkami, a na pryczach z nieheblowanych desek rozłożono karakułowe błamy. Najciemniejszy zakamarek zdobił alabastrowy posąg nagiej sylfidy – z jej smukłego ramienia zwieszał się miękki różowy ręczni. Obok, na zydlu, umieszczono blaszaną miednicę i kostkę szarego mydła. Pod pryczą stał wykwintny porcelanowy nocnik pomalowany w różyczki.

- Cela dla VIP-ów – wyjaśnił lakonicznie przewodnik, odpalając świece od kaganka. – Zaraz podam posiłek.

Gdy opuścił komorę, w wejściu zapadła ze szczękiem solidna żelazna krata, odcinając ich od korytarza, którym przyszli.

- Jak mniemasz, Ramazowie lubią poezję? – zapytał z nadzieją Ambrozjan.

piątek, 28 marca 2014

Biedny panicz! I pan podczaszy!

Fil parskając wynurzył się z basenu, starł myjką z twarzy pozostałości kosmetyków i wykręcił mokre włosy. Lillah, który spoglądał na to z dezaprobata, pomógł mu otulić się grubym ręcznikiem.

- Przedtem wyglądałeś lepiej – orzekł. – Zresztą i tak pani Bekka nie pozwoli ci tak pójść do królowej, oby bogowie zawsze darzyli ją przychylnością.

- Nawet o tym nie wspominaj! – usta elfa wygięły się żałośnie w podkówkę, lecz już za moment w jego oczach zapaliły się iskierki gniewu. – Nie zrobię tego za żadne skarby! Ona ma już pewnie ze trzydzieści lat, a ja do tej pory… ja jeszcze nigdy…

- Nie załamuj się, Jej Wysokość, oby żyła wiecznie, to mądra kobieta i nie oczekuje, że od razu dokażesz cudów! – pocieszył go Lillah. – A jeśli nawet okażesz się zupełnym beztalenciem, zawsze możesz zostać królewskim eunuchem.

- KIM?!

- Wiesz, kastratem. Oni nie muszą… móc, mają tylko ślicznie wyglądać.

Zdruzgotany Fil w milczeniu skończył się wycierać, sięgnął na marmurową ławę po świeże ubranie, przez chwilę bezskutecznie usiłował włożyć nogę w rękaw satynowej koszulki, wreszcie wykorzystał ją zgodnie z przeznaczeniem.

Kiedy dopinał spodnie, w drzwiach stanął chuderlawy młodzieniec w czarnym uniformie pałacowej służby i zwrócił się do tłumacza z krótką przemową. Lillah odmownie pokręci głową, lecz przybysz najwyraźniej nie ustępował. Przedkładał coś uparcie, wspomagając artykulację energicznymi gestami.

- O co mu chodzi? – zainteresował się Fil.

- Przysłał go Pierwszy Mąż. Chce z tobą porozmawiać na osobności i prosi, żebyśmy przyszli do jego komnaty.

- To na co czekamy? Chodźmy, zanim Bekka sobie o mnie przypomni!

- Na twoim miejscu nie zbliżałbym się do niego. To równie bezpieczne, jak kąpiel w sadzawce z aligatorem. Jak myślisz, komu zawdzięczamy taką rotację w haremie?

- A jednak zaryzykuję – elf nie zastanawiał się długo. – I tak nie mam wiele do stracenia…

Chudzielec zaprowadził ich do sali, której przepych zdawał się przewyższać nawet apartament królowej.

Posadzkę przykrywały zbytkowne kobierce, na ścianach zawieszono kosztowne gobeliny, a dodatkową ozdobę stanowiły piękne okazy białej broni – misternej roboty szable, pałasze i handżary.

Posadzono ich na poduszkach przy niskim stoliku z laki, na którym służący postawił maleńkie filiżanki z aromatyczną kawą. Znęcony zapachem elf wyciągnął rękę po naczyńko, ale Lillah złapał go za nadgarstek.

- Zostaw! Na pewno jest zatruta. Nie rozumiesz, że Pierwszy Mąż będzie próbował się ciebie pozbyć?

- Słuszna uwaga – chłopcy drgnęli, kiedy za ich plecami rozległ się znienacka dźwięczny baryton. – Ale postaram się użyć bardziej humanitarnej metody…

Fil spodziewał się ujrzeć tutaj mężczyznę, który towarzyszył władczyni podczas porannej audiencji, jednak zaskoczył go fakt, że królewski małżonek zna elficki.

Gospodarz wygodnie usadowił się naprzeciw chłopaka i przez kilkanaście sekund bez skrępowania mierzył go uważnym spojrzeniem. Elf wytrzymał taksujący wzrok i odwzajemnił się tym samym, rejestrując krótko ostrzyżone krucze włosy, czarne oczy, błękitny cień zarostu na mocno zarysowanej szczęce i cienką kreskę blizny na policzku. A potem ze zdumieniem usłyszał śmiech mężczyzny, w którym brzmiała niekłamana wesołość.

- Założę się, elfiątko, że strach cię oblatuje na myśl o łożu mojej pani! – rzekł z rozbawieniem Pierwszy Mąż. – I całkiem słusznie, bo nie każdy jest w stanie sprostać jej wymaganiom. Ale masz szczęście, mam zamiar wybawić cię z opresji.

- Tak… po prostu? – Filowi wydało się to zbyt piękne, by mogło być prawdziwe. Chyba że mężczyzna miał na myśli radykalne rozwiązanie. Niezbędne narzędzia wisiały przecież na ścianach w ilościach hurtowych. Nie tak dawno czytał do poduszki mrożącą krew w żyłach historię księżniczki, którą zawistna rywalka dźgnęła zatrutym sztyletem, a ciało kazała zawinąć w dywan i chyłkiem wrzucić do rzeki… Krew odpłynęła mu z twarzy, a kolana zaczęły drżeć.

- Widzisz, chłopcze, bardzo nie lubię, kiedy Jej Wysokość znajduje sobie nową zabawkę. Nazbyt ją to absorbuje. Dlatego pomogę ci się stąd wydostać.

Elf nadal jakoś mu nie dowierzał, zwłaszcza że na twarzy Lillaha malował się sceptycyzm.

- Opuścisz pałac przez bramę dla dostawców, tylko będziemy musieli nieco zmienić twój wygląd.

Klasnął w dłonie, przywołując anorektycznego młodzieńca i wydał mu krótkie polecenie.

- W Mat tylko mężczyźni z ubogich rodzin mogą opuszczać seraj. Niezamożnych kobiet nie stać na opłacenie służby, więc posyłają mężów czy synów na bazar i po wodę do miejskiej studni – kontynuował po wyjściu rękodajnego. – Lecz nawet oni muszą zasłaniać twarze i szczelnie okrywać ciało opończą, żeby nie wzbudzać pożądliwości w obcych niewiastach.

Przerwał na widok służącego, który zjawił się z burą szatą z wielbłądziej wełny. Podał ją swojemu panu i zniknął za drzwiami.

- Ubierz to! – nakazał Pierwszy Mąż.

Fil posłusznie włożył długi, obszerny płaszcz bez rękawów. Dziwaczny kaptur zasłaniał głowę i twarz, pozostawiając tylko wąski otwór na oczy.

- Doskonale. W tym stroju nikt w tobie nie rozpozna królewskiego niewolnika – stwierdził z zadowoleniem małżonek Szakirazady. – Łatwo trafisz na plac targowy: wystarczy pójść za mężczyznami i chłopcami niosącymi puste kosze. A tam zawsze można spotkać cudzoziemskich kupców, którzy pozwolą ci dołączyć do karawany. Oczywiście nie za darmo, ale to powinno wystarczyć.

Chłopak poczuł, że mężczyzna wkłada mu w dłoń jakiś okrągły przedmiot. Podniósł go do oczu – była to kunsztownie wykonana brosza w kształcie rozkwitłego kwiatu o rubinowych płatkach.


Fil pocił się jak mysz. Gruby materiał opończy krępował mu ruchy i utrudniał oddychanie, a wlokący się po ziemi skraj zamiatał uliczny pył, drażniąc nozdrza. Elf przemykał tchórzliwie pod ścianami domów, nie chcąc przyciągnąć niczyjej uwagi. Na szczęście barwnie ubrane, obwieszone świecidełkami kobiety, które dumnie stąpały środkiem ulicy, śmiejąc się i szczebiocząc, traktowały nielicznych przedstawicieli płci męskiej jak powietrze.

Nic dziwnego, skoro wszyscy przypominają bezkształtne, bure tobołki – pomyślał chłopak.

Uniósł trochę brzeg okrycia, które właśnie oplątało mu nogi, lecz zaraz go opuścił, wspomniawszy ostrzeżenie Lillaha – za pokazywanie stóp w miejscu publicznym mężczyźnie groziła kara chłosty. Rozejrzał się nerwowo, ale wyglądało na to, że nikt nie zauważył jego nieskromnego zachowania, więc uspokojony powędrował dalej.

Kiedy u wylotu ulicy dojrzał wreszcie zbawcze targowisko, ktoś pochwycił go za ramię. Odwrócił się spłoszony i ku swemu przerażeniu zobaczył dwie postawne kobiety w jednakowych szkarłatnych sukniach. Jedna spytała o coś podniesionym głosem, a druga zmierzyła go podejrzliwym spojrzeniem.

Strażniczki! Zaraz się zorientują, że nie rozumiem ani słowa! – strach dodał Filowi skrzydeł. Wyrwał się z rąk prześladowczyni i popędził w stronę bazaru, kurczowo ściskając w palcach broszę.


- Prosiłam, żeby wszyscy punktualnie schodzili do jadalni! – lodowata mina Blathie wyrażała głęboką dezaprobatę. – Czy to takie trudne?

- Kogoś brakuje? – udał zdziwienie Pawełek, zawiązując pod brodą sztywną od krochmalu serwetę.

- Rzeczywiście, nie ma elfa – skonstatował Skorpion. – Prawdę mówiąc, nie widziałem smarkacza od obiadu.

Sięgnął po grzankę i natychmiast oberwał po łapie od wiedźmy.

- Więc lepiej go znajdźcie, inaczej obejdziecie się dzisiaj smakiem!

Wojownik wzniósł oczy do nieba, jakby szukał tam zrozumienia, a książę z westchnieniem odsunął krzesło i wstał od stołu. Demon poprawił przekrzywiony obrus i cała czwórka ruszył na poszukiwania.

Kiedy już sprawdzili wszystkie sypialnie, garderoby i łazienki, zajrzeli do kuchni, salonu, biblioteki, gabinetu gospodyni, a nawet na strych, do lochów i do spiżarni, zaniepokojona Blathie zarządziła przeszukanie ogrodu.

Kamilek pierwszy wypatrzył na trawniku skłębiony niebieski pled, którego zawartość miotała się rozpaczliwie i wydawała żałosne jęki. Natychmiast rozwinięto pakunek, uwalniając spoconego, na wpół uduszonego elfa.

Zamroczony Fil, łapczywie chwytając powietrze, nieufnie spoglądał na nich wielkimi przerażonymi oczami, zanim się upewnił, że otaczają go znajome twarze. Poruszony Pawełek energicznie wachlował go serwetą, a Skorpion popędził po wiadro, zaczerpnął wody z fontanny i przemoczył wszystkich do suchej nitki.

Blathie udało się w końcu przejąć inicjatywę i opanować sytuację.

Elfa zapakowano do łóżka w dobrze przewietrzonej sypialni, gdzie całe towarzystwo spożyło wreszcie upragnioną kolację. Gdy zaspokoili głód, Fil z przejęciem zrelacjonował im swój straszny sen. Podczas opowieści Skorpion wydawał gniewne pomruki w rodzaju: „Już ja bym pokazał tym babom!”, Blathie ze złością zaciskała wargi, a twarz księcia przybrała dziwnie rozmarzony wyraz. Tylko demon zachowywał stoicki spokój. Nim udali się na spoczynek, wiedźma podała kuzynowi ziołową miksturę kojącą nerwy i zażądała, by Kamilek udał się z nią do gabinetu.

Tam chwyciła go za poły marynarki i syknęła wściekle:

- Znowu narozrabiałeś! Co ci strzeliło do głowy, ty nieobliczalny biesie?

- Nie mam z tym nic wspólnego! – bronił się demon. – Zasnął na słońcu, przygrzało mu i zwyczajnie majaczył. Nie moja wina, że krzak sobie poszedł!

- A czyja? I nie o krzak mi chodzi. Popatrz, co miał w ręku, kiedy go znaleźliśmy!

Na widok broszy Kamilek skapitulował.

- Masz rację… Wysłałem go na Sucharę…

- To było podłe! I niebezpieczne! A wydawało mi się, że lubisz Fila…

- Bo to prawda! Tylko nie mogę ścierpieć, że robi z siebie rozkapryszoną panienkę! Chciałem mu trochę skorygować osobowość…

Blathie policzyła w myśli do dziesięciu. Głęboko odetchnęła.

- Osobowość, powiadasz? Już ja skoryguję twoją, daj mi tylko trochę czasu!



Nareszcie… Z ulgą zzuł zakurzone buty i zanurzył obolałe stopy w strumieniu. Przebierał palcami w chłodnej wodzie, płosząc małe srebrne rybki i z przymkniętymi oczami grzał twarz w promieniach słońca. Cichutki szmer rzeczki działał usypiająco i przez chwilę miał wrażenie, że znów jest dzieckiem, ustawia piramidę z drewnianych klocków na kuchennym stole, a babcia zmywa naczynia po obiedzie.

Plusk wody przybrał na sile.

- Panienko, wracajmy, będą się o nas niepokoić! Trzeba coś zjeść i jechać dalej.

Zjeść? Przełknął ślinę i otworzył oczy. Naprzód trochę, a potem bardzo szeroko. Zobaczył bowiem dwie urodziwe panienki w mokrych koszulkach oblepionych na kształtnych ciałach. Do tego jedna z nich bez wątpienia była ogrem…

Na jego widok obie wydały serię wysokich dźwięków, właściwych swej płci w chwilach zagrożenia. Czym prędzej zacisnął powieki i ostentacyjnie zasłonił oczy dłońmi. Żałował, że nie może jednocześnie zatkać uszu…

- Nic nie widziałem! – zapewnił. – Teraz też nie patrzę! Możecie bez obaw wyjść i się ubrać!

Piski ucichły. Dobiegły go nerwowe szepty, a potem plusk i szelest.

- W porządku, możesz otworzyć oczy!

Obie były już ubrane i przyglądały się mu z kiepsko skrywaną ciekawością. Poczuł się trochę głupio, siedząc tak boso, z nogami w wodzie, więc wstał i grzecznie się ukłonił.

- Nie obawiajcie się, nie jestem włóczęgą ani złoczyńcą. Mam na imię Argh, służę u pani Blathie w dobrach księcia Pawełka.

- W takim razie co robisz w samo południe w środku lasu? – spytała z niedowierzaniem drobna dziewczyna o brązowych włosach.

Spojrzenie jej towarzyszki również wyrażało sceptycyzm.

Ogr trochę się zmieszał. Żaden mężczyzna nie lubi się przyznawać do porażki, zwłaszcza w obecności dopiero co poznanych ładnych kobiet.

- Szukałem kogoś – odparł wymijająco. – Nie udało mi się go znaleźć i teraz wracam do domu.

Trudno, najwyżej pani zmieni mnie w elfa… – pomyślał. Jakoś wytrzymam, choć to wstyd… Może nikt z rodziny się nie dowie…

- Powiedziałeś, że twoja pani mieszka w książęcych dobrach… Jak daleko stąd leżą te posiadłości? – spytała Rida. – Ile to może być mil?

Ogr ponownie się zakłopotał. Liczby już w czasach szkolnych nie były jego najmocniejszą stroną.

- Tak w milach to nie wiem – potarł palcem czubek nosa. – Jak nie będziecie za często przystawać na odpoczynek, to o zmierzchu powinnyście minąć granicę księstwa.

Dziewczyna poweselała. Pomyślała, że wozem dotrą tam znacznie szybciej, a na cudzej ziemi baron już ich nie dosięgnie. A nuż książę będzie potrzebował usług alchemika?

- Może poprosimy Argha o pokazanie drogi, panienko? – zaproponowała Brita, a nie widząc oznak entuzjazmu, dodała szybko:

- Wygląda uczciwie, a poza tym kawał ogra z niego, będzie bezpieczniej!

- Pewnie, że was zaprowadzę! – zapewnił z zapałem Argh, nie czekając na decyzję Ridy. – Najlepiej ruszajmy od razu, żebyśmy zdążyli przed nocą.

Włożył buty i podniósł podróżną sakwę.

- Zaczekaj! – powstrzymała go dziewczyna. – Nie musimy iść na piechotę, mamy tu niedaleko konie i wóz.

- Oj, nie wiadomo, czy jeszcze macie!… – zatroskał się ogr. – Wieśniacy powiadają, że grasują tu rabusie.

- Masz nas za głupie? Nie zostawiłybyśmy dobytku bez opieki. Mój brat go pilnuje, ze znajomym.

Przedarli się przez chaszcze porastające brzeg strumienia i podążyli przez leśną gęstwinę w stronę polany.

Na miejscu ujrzeli pusty wóz i spokojnie pasące się konie. W pobliżu nie było żywej duszy. Rida gniewnie zmarszczyła brwi, rozglądając się dokoła.

- Rag, gdzie się schowałeś?

- Paniczu! Panie Ambrozjanie!

- Nie wygłupiajcie się, wyłaźcie!

- Panie podczaszy! Hop, hop!

Nawoływanie dziewcząt pozostało bez odzewu, odpowiadało na nie tylko echo.

- Nic nie rozumiem, panienko! – powiedziała w końcu Brita, kręcąc głowa z niedowierzaniem. – Czyżby sobie poszli i zostawili wszystkie rzeczy na pastwę złodziei?

- Co za głupcy! – zawołała Rida ze łzami wściekłości w oczach i uderzyła piąstką w pień najbliższego drzewa. – Cud, że nic nie zginęło! Pewnie usnęli w krzakach, bo całą noc raczyli się winem!

- Może gdzieś się ukryli i żarty sobie z nas stroją?

- Nie sądzę – Argh pokręcił głową, wskazując na murawę. – Boję się, że zostali porwani!

Rzeczywiście, trawa była mocno zdeptana, jakby odbywały się na niej pląsy z udziałem pełnych ognia tancerzy. Wśród zgniecionych źdźbeł leżał barwny strzęp tkaniny, w którym Rida rozpoznała fragment kaftanu brata. Połamane gałązki krzewów wskazywały, którędy odeszli napastnicy. Na szczęście nigdzie nie było widać śladów krwi…

- Co teraz zrobimy? – załamała ręce gosposia. – Biedny panicz! I pan podczaszy! Strach pomyśleć, co te łotry mogą z nimi zrobić!

- Ciszej, Brito! – Rida rozejrzała się ze strachem. – Bandyci mogą wrócić po wóz i konie. Musimy prędko stąd odjechać i sprowadzić pomoc.

- Ale jak ich potem znajdziemy? Przecież nie wiemy, dokąd ich zabrano!

Bezradne spojrzenia dwóch par dziewczęcych oczu spoczęły na Arghu, który poczuł, jak budzi się w nim odwaga dawnych ogrów, przemierzających równiny w pogoni za myśliwską sławą1. Wyprostował się, wypiął pierś i z marsowa miną oświadczył:

- Wytłumaczę wam, jak dojechać do najbliższej wioski, a sam pójdę po śladach. Dołączę do was, kiedy się dowiem, gdzie jest kryjówka zbójów.

Po jego słowach na chwilę zapadła pełna szacunku cisza.

- Naprawdę mógłbyś to dla nas zrobić? – spytała z podziwem Rida. – Przecież mogą cię schwytać!

- Prawdziwy z ciebie bohater, Argh! Zupełnie jak w „Sadze o Ogryku Nieulękłym”! – głos Brity drżał ze wzruszenia.

- Jaki tam bohater… – wzruszył ramionami. – Jak byłem mały, podchodziliśmy z dziadkiem szaraki… Umiem chodzić cicho po lesie. Wrzućcie mój worek na wóz, a ja zaprzęgnę konie.



1. Bądźmy realistami. Przede wszystkim była to pogoń za krwistym stekiem.

czwartek, 13 marca 2014

Muślin, jedwab i olejek różany

Mam dziś ochotę pobawić się z moimi bohaterami jak kot z myszą. Przy czym mam na myśli kota w rodzaju ulubieńca Niani Ogg... Jeśli ktoś do tej pory nie słyszał o Greebo, służę cytatem:
"Dla niani Ogg Greebo wciąż byt małym kociakiem goniącym za kłębkiem wełny.
Dla reszty świata był wielkim kocurem, wypchanym niewiarygodnie niezniszczalną siłą życiową opakowaną w skórę, która mniej przypominała futro, a bardziej kawałek chleba pozostawiony na dwa tygodnie w wilgotnym miejscu. Obcy często się nad nim litowali, bo praktycznie nie miał uszu, a jego morda wyglądała, jakby usiadł na niej niedźwiedź. Nie mogli wiedzieć, że przyczyną tego jest kocia duma Greeba, która kazała mu próbować walczyć albo gwałcić absolutnie wszystko, aż do czworokonnego wozu z drewnem włącznie. Kiedy Greebo maszerował ulicą, groźne psy skamlały i chowały się pod schodami. Lisy trzymały się z daleka od wioski. Wilki starały się ją omijać."

Taak... A teraz przejdźmy do rzeczy.


Wpatrzone w niego ciemne oczy, choć mocno podkreślone czarnym tuszem, bez wątpienia należały do chłopaka. Nie całkiem jeszcze przytomny Fil wziął go początkowo za jednego ze znajomych emoelfów, ale pierwsze wrażenie okazało się mylne. Przy całej swojej ekstrawagancji emoelfy nie nosiły muślinowych szarawarów ani nie obwieszały się złotymi bransoletami w ilości niemal uniemożliwiającej zgięcie ręki w łokciu. Nie rozsiewały też wokół siebie przenikliwej woni olejku różanego. Ponadto ciało nieznajomego miało miodowy odcień, zupełnie odmienny od niemal alabastrowej skóry Fila, która nie pociemniała nawet o ton podczas wędrówki w pełnym słońcu.

Z trudem usiadł, czując dokuczliwy ból w skroniach i wtedy dokonał niepokojącego odkrycia – spoczywał w monstrualnych rozmiarów łożu, wśród stosu satynowych, obszytych złotymi frędzlami poduszek, okryty jedynie lekką czerwoną kapą. Pod nią był nagi, jak go Matka Natura stworzyła.

- Gdzie ja jestem? I gdzie jest moje ubranie?!

- Było zakurzone, ty zresztą też, więc pani Bekka kazała cię rozebrać i umyć – chłopak odpowiedział mu w mowie elfów, choć wymawiał słowa z dziwnym akcentem, zniekształcając niektóre głoski. – Zresztą chciała sprawdzić, czy drow nie sprzedał jej kota w worku…

Drow? W takim razie lot dywanem wcale mu się nie przyśnił… Tylko co ma z tym wspólnego jakaś Bekka?

- O czym ty mówisz? Co to za miejsce? I kim jest Bekka? – wypytywał gorączkowo.

- To nadzorczyni królewskiego haremu. Królowa Szakirazada, oby wiecznie stąpała po ziemi, darzy ją wielkim zaufaniem i powierza zakup nowych okazów do kolekcji.

- Co takiego?! – do oszołomionego umysłu Fila powoli zaczynała docierać okrutna prawda. – Czyżby ten podstępny drań był handlarzem niewolników? A ja mu jeszcze zapłaciłem!

- Cóż, nie można ufać drowom – rzekł jego rozmówca ze współczuciem. – Ale mogłeś trafić gorzej. Szlachetna Bekka twierdzi, że z takim wyglądem możesz zostać nałożnikiem Jej Wysokości, oby żyła wiecznie, a nawet królewskim faworytem. Żaden tu nie ma takich pięknych czerwonych włosów ani tak jasnej skóry! – dodał z niekłamanym podziwem.

Fil z jękiem osunął się na poduszki i utkwił tępe spojrzenie w skomplikowanych ornamentach na suficie.

Zaniepokojony chłopak przyskoczył do łoża, chwytając po drodze ze srebrnej tacy smukłą szklankę z pomarańczowym płynem, w którym pływały kawałki lodu.

- Słabo ci? Napij się sorbetu, to cię orzeźwi! Czekaj, zaraz wezmę wachlarz…

Elf z wdzięcznością przyjął chłodny napój.

- Dziękuję ci… Nawet nie wiem, jak masz na imię…

- Jestem Lillah.

- A ja Fil… od Filemona, ale nie waż się komukolwiek o tym wspomnieć! Słuchaj, jak to możliwe, że wasz król toleruje ten cały burd… ee… harem? – spytał zaintrygowany.

- Nie mamy króla. Jest tylko Pierwszy Mąż, ale on nie ma nic do powiedzenia, podobnie jak trzej pozostali. W Mat mężczyźni nie mają prawa głosu.

- W Mat?

- Mat-ri-ar-chaat. Tak się nazywa nasze królestwo.


Fil kończył właśnie spożywać śniadanie w towarzystwie nowego znajomego, gdy zafurkotała zasłona w drzwiach i do komnaty wtargnęła tęga kobieta w towarzystwie dwóch posępnych osobników w skromnych czarnych strojach.

Na jej widok Lillah natychmiast zerwał się na równe nogi, a przybyła zasypała go potokiem słów wypowiadanych tonem osoby nawykłej do wydawania rozkazów.

Elf przyglądał się jej ciekawie, przeżuwając ostatnie kęsy pszennego placka. Niezbyt wysoka, niemłoda już niewiasta odznaczała się imponującą obfitością kształtów, które uwydatniał ubiór – opięta suknia pokryta iście papuzim, zielono-żółtym deseniem, przewiązana szeroką jaskrawoczerwoną szarfą w miejscu będącym odległym wspomnieniem talii. Spod zawoju w tej samej barwie wymykały się kosmyki nienaturalnie czarnych włosów. Ostry makijaż upodabniał oczy kobiety do migdałów i nadawał jej ustom kształt serduszka. Pozbawiona zmarszczek twarz o subtelnych rysach tworzyła zaskakujący kontrast z ociężałą sylwetką.

Powiedziała coś gniewnie, wskazując palcem kapę, która nadal zastępowała Filowi ubranie.

- Dostojna Bekka mówi, że Jej Wysokość, niech bogowie mają ją w swojej opiece, chce cię obejrzeć. Ci dwaj słudzy pomogą ci się wykapać i uczesać, a pani Bekka wybierze stosowne szaty i klejnoty – przetłumaczył Lillah.

- Nie ma mowy! – elf szczelniej okręcił się czerwoną tkaniną. Skóra mu ścierpła na samą myśl o ablucjach w asyście czarno ubranych ponuraków. – Nie jestem jakąś kukłą, żeby mnie przebierać i czesać! A kąpiel po posiłku źle wpływa na trawienie!

Nadzorczyni była najwidoczniej odmiennego zdania. Na jej znak krukopodobni służący porwali opierająca się ofiarę z łoża i nic sobie nie robiąc z ciskanych przez Fila przekleństw, unieśli go w czeluście seraju. Czcigodna Bekka podążyła nieśpiesznie za nimi.


Od czasu opuszczenia rodzinnego leśnego dworku Fila spotkało niemało przygód, nie wszystkie mógł zaliczyć do przyjemnych, ale nie doświadczył wcześniej równie upokarzających przeżyć jak przygotowania do audiencji. (Miał zresztą wątpliwości, czy było to właściwe określenie, skoro zamierzano go zademonstrować królowej niczym nowo nabyty cenny przedmiot…)

Rolę pałacowej łazienki pełniła spora komnata wyłożona połyskliwą glazurą, która na ścianach tworzyła mozaikę wyobrażającą rośliny wodne, muszle i ryby. Wannę zastępował nieduży owalny basen, napełniany ciepłą wodą z pozłacanych kranów.

Elf sam sobie wydawał się żałosny, gdy zręczne ręce namydlały jego ciało, myły je wielką gąbką, opłukiwały i namaszczały wonnym olejkiem, a wszystko to pod czujnym okiem tej straszliwej kobiety… A już szczytem wszystkiego były przeprowadzone przez nią ostateczne oględziny, podczas których kulił się i dygotał ze zdenerwowania mimo panującej w pomieszczeniu tropikalnej temperatury. W końcu pozwolono mu owinąć się prześcieradłem kąpielowym i te same wprawne dłonie zajęły się jego twarzą i włosami. Właściwie w tych zabiegach nie było nic niemiłego, ale i tak poprzysiągł sobie, że jeśli uda mu się wydostać z haremu, nigdy więcej nie nałoży makijażu ani nie weźmie do ręki lokówki. Oblicze, które spoglądało na niego z lustra, przypominało do złudzenia twarzyczkę pięknej porcelanowej lalki, a wrażenie to potęgowała otaczająca je aureola rudych loków.

Po tym wszystkim bez oporu pozwolił się ubrać w szerokie bufiaste spodnie z jedwabiu i kusy błyszczący kaftanik bez rękawów. Stał bez ruchu jak manekin, gdy nadzorczyni wkładała mu na szyję kosztowny naszyjnik z topazami i zapinała na nadgarstkach wysadzane tymi kamieniami bransolety.

A potem w towarzystwie pani Bekki i Lillaha dał się bezwolnie poprowadzić labiryntem niekończących się korytarzy do prywatnych apartamentów Szakirazady, gdzie posłusznie padł na twarz przed władczynią.

- Podnieś się! – szepnął Lillah, lekko szturchając go w plecy.

Wstał i, nie podnosząc głowy, zerknął spod gęstych rzęs na królową.

Spoczywała w niedbałej, niewymuszonej pozie na obitej zielonym aksamitem otomanie. Jej plecy i ramiona osłaniał płaszcz hebanowych włosów, silnie kontrastujących z nieskazitelną bielą prostej, luźnej sukni. Jedyną ozdobę jej stroju stanowił pierścień ze wspaniałym brylantem wielkości przepiórczego jaja. Z tyłu, za oparciem kanapy, stał wysoki, barczysty mężczyzna w sile wieku, odziany w szerokie białe spodnie i sięgającą kolan błękitną koszulę, ozdobioną dyskretnym srebrnym haftem.

Szakirazada ledwo zauważalnie skinęła głową.

- Podejdź i uklęknij! – poinstruował go cicho tłumacz.

Fil wykonał polecenie. Opuścił się na kolana i wbił wzrok w dywan. Wąska, chłodna dłoń królowej ujęła go pod brodę i zmusiła do podniesienia głowy. Zobaczył twarz, którą ceremonialny makijaż upodobnił do białej maski z papier-mâché z wyraźnie zaznaczonymi plamami pięknych czarnych oczu i karminowych warg. Władczyni musnęła smukłymi palcami policzek elfa i przesunęła nimi po jego włosach. Kąciki jej ust uniosły się leciutko w uśmiechu, po czym powiedziała coś miękko śpiewnym głosem. Kątem oka chłopak dostrzegł, że stojący z tyłu mężczyzna rzucił mu ciężkie spojrzenie spod ściągniętych brwi, a jego mocne dłonie zacisnęły się na oparciu sofy, aż zbielały kostki palców.

- Jej Wysokość, oby żyła wiecznie, jest bardzo zadowolona i życzy sobie, abyś spędził dzisiejszą noc w jej sypialni! – tym razem Lillah przemówił głośno.

Nadzorczymi szarpnęła elfa za ramię, zmuszając go do powstania z klęczek i gestem pokazała, że ma złożyć pokłon, następnie cała trójka rakiem wycofała się z komnaty. W drodze powrotnej do seraju na twarzy pani Bekki gościł tryumfalny uśmiech. Dobrotliwie pogładziła po głowie nowego podopiecznego, a Lillaha obdarzyła małą złotą monetą.


„Trzeba Wam było widzieć, Pani Matko, ich miny, gdym się wreszcie z kosza wygramolił i z rozkoszą tchu nabrał. Gęby pootwierali jak, nie przymierzając, wrota od miejskiego spichrza, kiedy doń furmanki z ziarnem zajadą. Nawet owej rezolutnej pannicy mowę odjęło i nie spostrzegła, że się jej spod żakowskiego beretu warkocz wysmyknął. Wstyd mnie ogarnął, żem ich tak przeraził, i już miałem wybaczenia prosić, aż tu nagle jak nie buchną śmiechem - małom z wozu na gościniec nie wypadł!

Z tej uciechy głosu dobyć nie mogli, służącej łzy ciurkiem po zielonym licu spływały, a mnich za brzuch się trzymał (a raczej za miejsce, w którym u normalnej kompleksji ludzi brzuch bywa). W końcu wśród chichotów dziewczyna paluszkiem na moje włosy pokazała. Myślałem, że mi się pewnie czupryna zmierzwiła, chciałem ją przygładzić i wonczas zmacałem owo nieszczęsne nakrycie głowy… Ni mniej ni więcej, tylko bieluśkie majteczki, suto koronką obszyte! Wielce skonfudowany, nieszczęsny fatałaszek do kosza wrzuciłem, gdzie i sam miałem chęć na powrót się skryć. Jednakże nim cokolwiek zdołałem uczynić, śmiech ucichł, a zakonnik, przywoławszy na oblicze powagę, zwrócił się do mnie surowo…”


- Coś ty za jeden? – spytał Rag, mierząc groźnie wzrokiem intruza, który tak nieoczekiwanie zmaterializował się wśród ich dobytku. Miał wrażenie, że gdzieś już widział tego niewysokiego szatyna z zawadiacko zadartym nosem. Zapytany zeskoczył na trawę, pochylił głowę i szurnął nogą w dworskim ukłonie.

- Jeszcze wczoraj byłem podczaszym Jego Wielmożności barona Potentussa. Ale dziś jestem tylko nieszczęsnym zbiegiem… – wyjaśnił ze smutkiem. – Przebaczcie, żem grzeczności uchybił i niewiasty wraz z osobą duchowną na przestrach naraził, alem nie miał wyjścia. Nie było innego sposobu, żeby się przez bramę niepostrzeżenie przedostać.

- Chętnie ci wybaczę, mości Ambrozjanie! Tym chętniej, że jedziemy na tym samym wózku, dosłownie i w przenośni! – zaśmiał się Rag. – Przyjrzyj mi się dobrze, niejeden raz widziałeś mnie na zamku.

Dworzanin posłusznie wlepił w niego ciemne jak węgielki oczy.

- Mistrz Rag? Alchemik i medyk?

- We własnej osobie. I uciekinier jak ty, stąd to przebranie.

- Jakże to? – zdumiał się były podczaszy. – Przecie baron zawsze wielce sobie chwalił twoje medykamenty. Powiadał, że lepszego konsyliarza ze świecą szukać.

- Cóż, niedawno zmienił zdanie. Dość radykalnie, jak sądzę. Widać stało się to już po twojej ucieczce.

- A ciebie za co ścigają? – wtrąciła Rida.

Ambrozjan poczerwieniał i wbił wzrok w czubki ciżm.

- Właśnie! – włączyła się w rozmowę Brita, przyglądając mu się podejrzliwie. – Może to jakaś gardłowa sprawa? Dość mamy własnych kłopotów, żeby za obcych nadstawiać głowy.

- Ależ nie! – szybko zaprzeczył mężczyzna. – Tylko mówić o tym przy białogłowach nie uchodzi.

Powyższe stwierdzenie rozpaliło do czerwoności ciekawość rzeczonych białogłów, gotowych teraz wydobyć z niego wyznania torturami.

- Co tam! – Rida lekceważąco machnęła ręką. – Nie od dziś pomagam leczyć chorych, więc nic co ludzkie nie jest mi obce, jak powiedział… Jakże mu było… Ech, nieważne… No powiedz wreszcie!

- Nie chwaląc się, zawszem udatnie rymy składał… – zaczął nieśmiało Ambrozjan. – moje poema i fraszki sam baron czytywał i chwalił. A teraz oskarżono mnie, żem paszkwil o nim napisał, który ktoś po całym zamku porozrzucał. Ale to fałsz i podłe oszczerstwo, nazbyt naszego pana poważam, bym się na takie świństwo zdobył!

- A co w tym paszkwilu było? – zainteresowała się dziewczyna.

Pąs na twarzy młodego człowieka pogłębił się o parę tonów, a on sam poszukał wzrokiem wsparcia u Raga. Nie doczekał się go, bo alchemikowi udzieliła się ciekawość siostry.

- Już mówiłem, że przy niewiastach nie przystoi… – wybąkał podczaszy, pogrążając się ostatecznie.

- Mówże, człowieku! – wykrzyknęła niecierpliwie cała trójka.

Nieszczęśnik westchnął i starannie unikając wzroku kobiet, z zażenowaniem zaczął recytować:

Chichoczą dziś po kątach wszystkie dworskie trzpiotki,

Bo baronowa znowu noc przespała twardo.

Znać baron nie dość raźnie machał halabardą…

Na nic wszelkie wysiłki, kiedy korzeń wiotki!



„Wyznania moje najwidoczniej, prócz śmiechu, ufność w nich wzbudziły, więc rzekli, bym się do nich przyłączył, jako że w większej kompanii podróżować milej i bezpieczniej. Zmienili przebrania na zwykły przyodziewek i , nie zwlekając, ruszyliśmy w drogę, by się co rychlej od grodu i zamku oddalić.

Alchemik zdradził mi przyczynę swej rejterady, czym mnie wielce zadziwił. Toż trefniś barona za jego przyzwoleniem inkryminowanego leku spróbował, wielce był kontent i na nijakie komplikacje się nie uskarżał, co niektóre panny dworskie poświadczyć mogą. Po długich dywagacjach doszliśmy do wniosku, że się jakowyś intrygant na zamku ulągł i obaj padliśmy ofiarą jego nikczemnych knowań. Póki co, trzeba nam z dala od dworu się trzymać i w bezpiecznym miejscu gniew barona przeczekać.

Z tej zgryzoty osuszyliśmy butelczynę zacnego wina, za co nas niewiasty srodze strofowały, napominając, że dalsza droga przez bór wiedzie, w którym za przyczyną rzezimieszków czujność nadzwyczajną zachować należy. Jako się miało wkrótce pokazać, w złą godzinę to rzekły!”

wtorek, 4 marca 2014

Mamy gości, Lebioda!

Jakiś płaski barwny przedmiot wolno płynął w rozedrganym powietrzu, jego brzegi falowały jak płetwy płaszczki. Niczym nie przypominał sępa czyhającego na zdobycz, więc Fil wpatrywał się w niego z nadzieją, a w końcu, pokonawszy obezwładniające zmęczenie, zaczął podskakiwać w miejscu, machać rękami i krzyczeć.

Obiekt rósł w oczach, aż okazał się podniszczonym kobiercem pokrytym zawiłym wzorem w różnych odcieniach turkusu, żółci i szkarłatu. Zasiadał na nim po turecku ciemnoskóry mężczyzna w bladoniebieskiej szacie. Na widok jego gładkiej twarzy, srebrzystobiałych włosów i czerwonych tęczówek chłopak gwałtownie wciągnął powietrze.

- Jesteś drowem?!

- Coś nie tak, elfie? – głos ociekał słodyczą. – Wiem, że za nami nie przepadacie, ale w twojej sytuacji ucieszyłbym się nawet ze spotkania z gromadą orków na wyprawie wojennej. Wydajesz się trochę zagubiony…

Fil z wysiłkiem przełknął ślinę.

- Jakoś nie wyobrażam sobie drowa ratującego z opresji zbłąkanego wędrowca! – wychrypiał.

- A jednak… – pełne usta mężczyzny rozciągnęły się w uśmiechu, ale oczy pozostały nieruchome i zimne. – Z chęcią zabiorę cię do najbliższej osady. A nawet dalej, do samego Mat… Tylko nie za darmo, mój mały.

- Wiedziałem! – wybuchnął elf. – Niczego nie robicie bezinteresownie. Jesteście wyrachowani i bezlitośni!

- Jesteśmy twardzi – wzruszył ramionami ciemnoskóry. – Elfy też takie były, póki nie spoufaliły się z ludźmi.

- W takim razie zostaw mnie i znikaj stąd! – Fil był coraz bliższy rzucenia się na piasek z rozpaczliwym szlochem, głośnym wrzaskiem i wierzganiem nogami. – Nie mam ci czym zapłacić!

- Jak to? A ta błyskotka? – drow wskazał na pierścień – dar Efliaala. Na widok niezdecydowanej miny chłopaka dodał szybko:

- Tylko się nie ociągaj, bo gotów jestem się rozmyślić!

Klejnot zmienił właściciela i elf niepewnie przycupnął na dywanie, starając się trzymać jak najdalej od krawędzi. Zaczęli się wznosić. Kilka łyków wody z bukłaka drowa złagodziło ból gardła, a powietrze w górze wydawało się chłodniejsze. Gruba tkanina lekko uginała się pod ciężarem Fila, tworząc wygodne zagłębienie. Opuściło go nerwowe napięcie, za to pojawiła się senność, więc ostrożnie położył się na kobiercu i zwinął w kłębek.

Po kilku minutach powieki mu opadły, a z rozchylonych ust zaczęło się wydobywać cichutkie pochrapywanie.

Drow obejrzał się i uśmiechnął z zadowoleniem na widok pasażera pogrążonego w głębokim śnie.

- Zapłacisz mi więcej, niż zamierzałeś, elfiku… – mruknął do siebie.


Kocie łby, przysparzające stałych dochodów miejscowym szewcom, kowalom i kołodziejom, cieszyły się również uznaniem strażników strzegących bramy miejskiej.

Dzięki nim każdy pojazd już z daleka dawał o sobie znać głośnym turkotem, więc sierżant Tęgi Bert i jego podwładni nie musieli nadwerężać wzroku ani narażać się na płaskostopie, wystając godzinami na posterunku. O ileż zdrowiej było spędzać te godziny w wartowni – skromnym, ale dobrze wyposażonym1. domku z czerwonej cegły.

Także i tym razem nierówny bruk okazał się niezawodny, w porę sygnalizując zbliżanie się obciążonego solidnym ładunkiem wozu. Tęgi Bert z żalem przerwał budowę wielokondygnacyjnego domku z kart i poczęstował mocnym kuksańcem kaprala Lebiodę, który wyrwany z błogiej drzemki, zrewanżował się kilkoma epitetami powszechnie uznawanymi za obraźliwe. Sierżant, przyzwyczajony do panujących w strażnicy familiarnych stosunków, przyjął to z pobłażaniem.

- Mamy gości, Lebioda. – wyjaśnił, wciskając głowę w hełm. – Trzeba rzucić okiem, co to za jedni.

Zaprzęg był już blisko, więc bez zwłoki zajęli miejsca w bramie, dzierżąc w dłoniach służbowe halabardy. Nie musieli nawet ich krzyżować, bo woźnica karnie zatrzymał wóz, nie czekając na wezwanie. Powożący okazał się wysokim, chudym mnichem,obleczonym w podniszczony habit. Niezgrabnie zlazł z kozła, zawadziwszy długimi nogami o dyszel i stanął przed nimi, mrugając bezradnie krótkowzrocznymi niebieskimi oczyma i bez powodzenia próbując odgarnąć z czoła rozwichrzoną ciemnokasztanową czuprynę.

- A dokąd to się braciszek udaje? – zapytał dobrodusznie Tęgi Bert, w którym fajtłapowaty zakonnik obudził instynkt opiekuńczy. – Niezbyt to bezpiecznie opuszczać miasto o zmroku.

- Chcemy uniknąć upału – ze stosu bagaży zgrabnie zeskoczył drobny ciemnowłosy chłopiec. – Przed nami daleka droga, a wóz jest odkryty.

Strażnik ze zrozumieniem pokiwał głową. Nie ma nic gorszego niż cały dzień smażyć się w słońcu na pełnym kurzu gościńcu…

- Racja. Przyjemniej jechać w chłodzie. I konie się nie męczą.

- A ja chciałbym się w końcu dowiedzieć, dokąd zmierzacie i kim jesteście! – wtrącił się ze srogą miną Lebioda, który postanowił wcielić się dziś w rolę złego strażnika. – Różni się tu kręcą, a później się okazuje, że ktoś się nie może doliczyć sreber albo nawet jednej z córek!

- Co racja, to racja – poparł go przełożony. – I wszyscy mają pretensje do nas: „Gdzie byli strażnicy? Za co tym darmozjadom tyle płacimy?” Tyle hałasu o tę marną żołdzinę!

- Niewdzięczne zajęcie – powiedział chłopiec współczująco. – Ale w naszym przypadku nie musicie się niczego obawiać. Jedziemy do Smoczego Grodu: mam tam studiować al… algebrę. Brat Ra… Rachityk jest moim preceptorem, a ten na wozie to tylko prosty pachołek do posług.

Prosty pachołek wydobył z gęstwin brody jakiś gniewny pomruk, lecz strażnicy nie zwrócili na to uwagi, bo uszu zebranych dobiegł tętent kopyt. Najwyraźniej zmierzało ku nim kilku konnych.

Twarz zakonnika nieco pobladła, więc Tęgi Bert rzekł uspokajająco:

- Niech się brat nie boi! Od zamku jadą, więc to nie żadni złoczyńcy!

- To jak, panowie, możemy już ruszać? – przyszły żak popchnął rozdygotanego preceptora w kierunku wozu.

- Zaraz, jeszcze zerkniemy na ładunek – Lebioda uchylił wieko pierwszego z brzegu kufra. Skrzynię wypełniały księgi. Przekartkował jedną i odłożył na miejsce, rozczarowany – nie było w niej żadnych rycin. Sięgnął po leżące obok zawiniątko.

- Hej! Straż!

Do wartowni zbliżali się czterej zbrojni jeźdźcy w barwach służby barona.

Ciemnowłosy wyrostek i jego towarzysz prędko wspięli się na kozioł. Rachityk naciągnął na głowę kaptur i ujął w dłoń lejce.

- Zamknijcie bramę! Tylko żywo, bo zbieg nam się wymknie!

- Jaki zbieg? Co przeskrobał? – zainteresował się sierżant, zmierzając bez entuzjazmu w stronę wielkich wierzei. Lebioda odłożył przeszukiwany właśnie tłumoczek i pochwycił halabardę.

- Nie twoja rzecz, strażniku! – odparł opryskliwie dowódca przybyłych, krępy mężczyzna o twarzy pokrytej śladami po ospie. – I lepiej nie zwlekaj, bo przeklęty młokos gotów prysnąć z miasta!

Tęgi Bert z urażoną miną odpiął gruby łańcuch przytrzymujący ciężkie skrzydło bramy. Jego wzrok padł na podróżnych.

- Wy jeszcze tutaj? Ruszajcie w drogę. Przecież słyszeliście – zaraz zamykamy!


Dopóki pozostawali w zasięgu wzroku strażników, młody alchemik z trudem zmuszał się do powolnej jazdy, nie chcąc wzbudzić podejrzeń. Kiedy czerwony budynek zniknął wreszcie za zakrętem, z ulgą popędził gniadosze.

- „Prosty pachołek do posług”! Też coś! – Brita ze złością zerwała sztuczną brodę i cisnęła w najbliższą kępę krzaków.W ślad za nią poszybowały wąsy. – Mam najwyższe kwalifikacje, ukończyłam Szkołę Główną Gospodarstwa Domowego z najlepszą lokatą, odbyłam staż w pięciogwiazdkowej oberży, a panienka wyskakuje z czymś takim!

- Właśnie! Chociaż już lepsze to, niż „brat Rachityk” – dorzucił z pretensją Rag. – Trudno, od mieszania mikstur i kręcenia pigułek muskuły nie urosną, a któreś z nas to musi robić. I jeszcze ci powiem, że…

Urwał, spostrzegłszy, że adresatka tych wyrzutów ignoruje jego przemowę i siedzi wpatrzona w jakiś przedmiot na wozie, a jej oczy robią się coraz większe. Podążył za wzrokiem siostry – obserwowała wielki wiklinowy kosz, którego wieko uniosło się i odskoczyło bez niczyjego udziału.


1. Zgodnie z wielowiekową tradycją straży miejskiej pod pojęciem „dobrze wyposażony” kryją się:

-zapas piwa imbirowego, utrzymywany na stałym poziomie przez zaprzyjaźnionego karczmarza, zmuszonego przez twarde prawa rynku do systematycznego korzystania z usług przemytników,

-zestaw rozrywkowy, złożony z zatłuszczonej talii kart, kubka i kości do gry oraz kilkudziesięciu egzemplarzy czasopism w rodzaju „Rozpalonych Melonów”.

poniedziałek, 17 lutego 2014

Wiesz, jak to jest z demonami...

Krzew róż przeciągnął się, aż zatrzeszczały gałązki, otrzepał korzenie z ziemi i rozkołysanym krokiem powędrował przez trawnik w kierunku pryzmy kompostu. Po chwili do uszu Marli dobiegło głośne mlaskanie.

- Nie patrz tak na mnie… – Blathie wzruszyła ramionami, zamknęła okno i dolała przyjaciółce jeszcze trochę likieru porzeczkowego – Nałożyłam mu blokadę, ale sama wiesz, jak to jest z demonami. Zawsze coś się wymyka spod kontroli.

- Jak ty to wytrzymujesz? – wróżka przewróciła oczami. - Dwóch facetów, smarkaty elf i ten podrzutek z piekła rodem. Dobrze, że dziadek nie miał ochoty zabawić dłużej…

- Miał ochotę, ale obowiązki go wzywały! – zaprotestowała wiedźma. - A co do Kamilka, cóż, popełniłam błąd w sztuce: miałam tu ściągnąć tylko Skorpiona. Zresztą stara się, biedaczek, jak może. Biorąc pod uwagę jego potencjał, wałęsająca się roślinność, gadające meble i zmiennokształtne naczynia to dziecinne psoty…

Marla na wszelki wypadek mocniej objęła nóżkę kieliszka i duszkiem wychyliła słodką zawartość.

- A właściwie czemu Margrabia nie odesłał go z powrotem? – spytała, sięgając dla równowagi po słone ciasteczko z kminkiem.

- Uparł się, że zostanie u nas i wcale mu się nie dziwię. Ile można wytrzymać wśród ludzi, którzy nie wierzą w magię, a demony uważają za wymysł gawiedzi?

Wróżka z niedowierzaniem pokręciła głową.

- Cóż za ciemnota!

- I muszę ci powiedzieć, że Kamilek doskonale radzi sobie w kuchni. Jest prawie tak dobry jak Argh. A Fil aż się pali do pomocy.

Marla dyskretnie odłożyła ciasteczko na talerzyk, ale zaraz wzięła je z powrotem, wspomniawszy, że to już i tak szóste z rzędu.

- Coś takiego, a Pawełek opowiadał, że twój kuzynek był w szoku, kiedy zobaczył Efliaala…

- Też byś była, gdyby obcy demon nagle wyskoczył z… No, gdyby się zjawił bez zapowiedzi. Ale potem Fil szybko się z nim oswoił. Nawet wyłudził od niego kolczyk ze szmaragdem i dwa pierścienie – w głosie Blathie zabrzmiała nutka zazdrości, jako że podzielała upodobanie kuzyna do szmaragdów. Doskonale pasowały do jej zielonych oczu.



Fil przekręcił się na brzuch, żeby ukryć twarz przed palącymi promieniami, lecz nie na wiele się to zdało. Powiercił się jeszcze trochę, próbując znaleźć wygodniejszą pozycję i w końcu zniecierpliwiony usiadł. Przez moment miał wrażenie, że znów jest na plaży w Międzyruczajach, bo to, na czym siedział, bez wątpienia było nagrzanym przez słońce piaskiem. Jednak nie słyszał szumu morza ani nie czuł odświeżającej bryzy – było mu tylko niesamowicie gorąco.

Wstał i rozejrzał się z niepokojem. Zamiast soczyście zielonej trawy, pąsowych róż i niebieskiego kocyka, na którym zasnął, zobaczył coś w rodzaju rozległej piaskownicy. Na tyle rozległej, że sięgała aż po horyzont. I jakoś nie mógł odszukać wzrokiem kolorowych wiaderek, łopatek, foremek czy innych znanych mu z dzieciństwa akcesoriów… Monotonię pejzażu urozmaicały tylko wydmy w kształcie wielkich rogali.

Poczuł, jak mimo upału ogarnia go lodowaty chłód, a nogi robią się miękkie ze strachu. Wszystko wskazywało na to, że w niepojęty sposób znalazł się na pustyni – bez wody, jedzenia i najmniejszej wskazówki, w którym kierunku się udać, żeby natrafić na jakieś żywe istoty!

W gardle czuł nieprzyjemną suchość, a oczy zaczynały piec i łzawić od nadmiaru słonecznego blasku. Usłużna pamięć podsunęła budzące grozę fragmenty wspomnień słynnych podróżników, a wyobraźnia ochoczo zaprezentowała wizję wypolerowanych piaskiem kości.

Zaraz… Przecież Blathie powtarza do znudzenia, że nie ma sytuacji bez wyjścia…

W obecnym położeniu miał tylko dwie możliwości: czekać, aż ktoś się tu zjawi (co mogło mu zająć wieczność) albo ruszyć przed siebie z nadzieją, że natknie się na tubylców (o ile na pustyni bywają tubylcy).

Spróbował usiąść, ale gorący piasek nawet przez ubranie parzył pośladki, więc zdecydował się postąpić jak człowiek czynu. Stanie w miejscu stanowczo odpadało – mama twierdziła, że od tego robią się żylaki, a Fil zawsze był dumny ze swoich zgrabnych łydek.

Pierwsze kroki okazały się bardzo uciążliwe – nogi grzęzły w piachu, a mięśnie odzywały się tępym bólem. Potem było już tylko gorzej.



Kamilek spojrzał znacząco na butelkę z oliwą, która natychmiast podryfowała do niego przez całą kuchnię, wypluwając po drodze korek. Wlał odrobinę do miseczki, dodał dwie łyżki octu winnego i dorzucił intensywnie pachnące zioła. Podczas gdy doprawiał sos, skórka na pomidorach zrolowała się jak pończocha, a papryka skwapliwie pękła na dwoje, wysypując na talerz drobniutkie pestki.

- Niesamowite! – skomentował Pawełek, przechwytując w powietrzu kufel piwa.

- E, to nic takiego… – uśmiechnął się skromnie demon. – Kawalerskie życie zmusza do samodzielności. Musisz sam przyrządzać posiłki albo truć się fast-foodami.

- Czym? – nie zrozumiał książę.

- To znaczy, że możesz zjeść hamburgera, hot-doga lub kebab w budce! – Skorpion popisał się nowo nabytą wiedzą z zakresu realioznawstwa. – Bardzo smaczne, ładnie wygląda i zachęcająco pachnie, ale niszczy te… jak im… naczynia. Pewnie dlatego podają to-to w serwetce albo na tekturowej tacce!

Końcowy wniosek wojownika serdecznie rozbawił Kamilka, ale powstrzymał się od komentarza, pozostawiając tym samym Pawełka w nieświadomości co do prawdziwej natury fast-foodów.

- Myślisz, że zdążymy do siódmej? – zatroskał się Skorpion.- Blathie ma bzika na punkcie punktualnego zasiadania do stołu.

Demon zerknął na zegar z drzemiącą w półotwartych drzwiczkach kukułką. Pozostało jeszcze niespełna pół godziny.

- Możemy w międzyczasie nakryć, zaoszczędzimy trochę czasu – orzekł.

Zainspirowany oglądanym niegdyś programem poświęconym niezidentyfikowanym obiektom latającym, wyprawił talerze do jadalni lotem koszącym. Za nimi zawirowały jak bąki filiżanki, zamigotały niczym srebrzyste strzały sztućce. Któryś gapiowaty widelec wbił się końcami ząbków we framugę kuchennych drzwi i delikatnie drżał na podobieństwo metronomu. Z szuflady kredensu bezszelestnie wysunął się adamaszkowy obrus, rozwinął się i majestatycznie pożeglował w ślad za zastawą.

środa, 29 stycznia 2014

Alchemik w opałach

„Weźmij ośm uncji hexagium srebra, przydaj pięć garści skruszonego liścia dziewanny, które wespół zmieszawszy, włóż do bańki z wodą źródlaną. Zatkaj pilnie, co gdy uczynisz, staw na ogień, a daj wrzeć. Gdy pocznie parskać, od ognia odejmij.Wlej zasię PLAMA, przydaj cztery dagmy korzenia ZACIEK i ćwierć funta zmielonego DZIURA…”

Zniechęcony, odłożył na biurko grubą kartkę, która natychmiast zwinęła się w rulon. Konkurencja konkurencją, ale przechowywanie cennych dokumentów w wilgotnej wygódce nie było najlepszym pomysłem. Po śmierci dziadka spędzili z Ridą mnóstwo czasu na przepisywaniu spleśniałych pergaminów, chcąc ocalić jak najwięcej przepisów. Rag miał wtedy oczy czerwone jak poirytowany demon, a po nocach śniły mu się „pigułki wątrobie służące”, „tynktura użyteczna żołądkowi” i „trociczki ku kadzeniu wonnemu w łożnicy”.

Niestety, wszystko wskazywało na to, że część tajnego archiwum starego uczonego uległa całkowitemu zniszczeniu. Na domiar złego była to część obejmująca specyfiki, o które liczni klienci pytali zwykle z rumieńcem zażenowania i ze wzrokiem wbitym w podłogę, zaś po ich otrzymaniu płacili bez zająknienia okrągłe sumki. Przepadły również zapiski dotyczące mniej lub bardziej udanych prób transmutacji, ale tym Rag najmniej się przejmował – wszak zdolny alchemik potrafił łatwo przemienić w złoto zawartość kolb, retort i alembików, wychodząc naprzeciw oczekiwaniom klientów w zakresie uzdrawiania i upiększania ciała.

Właśnie, klienci! Byłby zapomniał, że trzeba uzupełnić zapas gotowych leków – półka z najczęściej nabywanymi środkami świeciła pustkami. Była to niezbyt ciężka, ale nudna praca, więc ustalili z Ridą, że będą ją wykonywali na zmianę – dziś wypadała jego kolej.

Sięgnął po lejek i zaczął rozlewać oleistą zawartość wielkiej butli do niedużych flaszeczek z brązowego szkła. Każdą z nich zatykał koreczkiem i opatrywał ozdobną etykietą z nazwą medykamentu. Potem zabrał się do rozdzielania pigułek. Co pewien czas z nadzieją zerkał na zegar, nie mogąc się już doczekać przyjemnej przerwy w postaci podwieczorku, lecz złośliwe wskazówki poruszały się niemiłosiernie wolno.

Kiedy odliczył ostatni tuzin pigułek i umieścił je w słoiczku, zaczął napełniać ziołami płócienne woreczki.

Gdzieś w głębi domu trzasnęły drzwi, rozległy się pośpieszne kroki i przytłumiony szmer rozmowy. Potem dobiegły go odgłosy krzątaniny. Prawdę mówiąc, dziwnie nerwowej jak na rutynowe przygotowania do popołudniowego posiłku…

Zegar obwieścił w końcu szóstą dobitnymi uderzeniami, więc Rag pośpieszył do jadalni, usiadł przy stole i zawiązał pod brodą serwetę. Po upływie kwadransa zaczął się trochę niecierpliwić. Z sąsiednich pomieszczeń nadal dochodziły nietypowe dźwięki – stukanie, szuranie, podniesione kobiece głosy. Nie czuł natomiast miłego aromatu gorącej czekolady ani zapachu świeżo upieczonych rogalików ze słodkim nadzieniem. Na samą myśl o tych delicjach zaburczało mu w brzuchu.

- Ach, tu jesteś! – do jadalni wkroczyła Rida, taszcząc z pomocą służącej wielki kufer. – Zdejmij ten idiotyczny śliniak i pomóż nam, prędko!

- Co wy wyprawiacie? Po co wam ta skrzynia??

- Zanieście ja z Britą do wozu, a ja pójdę pakować następne!

Zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć, wybiegła z furkotem spódnicy.

Spojrzał pytająco na służkę, która bezradnie rozłożyła ręce. Na jej zielonej, zwykle pogodnej twarzy malował się niepokój.

- Lepiej niech panicz robi, co panienka każe… Coś niedobrego się szykuje!



O siódmej wizja ciepłych bułeczek ostatecznie rozpłynęła się w wieczornej mgle. Zapakowano ostatnią sztukę bagażu, gorączkowo zaprzęgnięto dwa tęgie gniadosze i wóz poskrzypując ruszył w stronę rogatek.

Rag otarł pot z czoła i ciężko opadł na twarde drewniane siedzisko.Może wreszcie zdoła się dowiedzieć od swojej zwariowanej siostry, co spowodowało nieoczekiwaną ewakuację! I czemu ma służyć ta dziwaczna maskarada…

Zerknął na towarzyszki. Dorodne ogrzęce kształty Brity okrywał luźny płaszcz, w którym rozpoznał własność nieżyjącego dziadka. Pod kapturem nie sposób było dostrzec gęstych ciemnozielonych pukli, a pucułowatą buzię służącej skutecznie maskowały iście zbójeckie wąsiska, rozwichrzona broda i krzaczaste brwi. Jego siostra splotła lśniące brązowe włosy w gruby warkocz, który owinęła kilkakrotnie wokół głowy i ukryła pod czarnym beretem. Włożyła wąskie spodnie, białą koszulę i makowego koloru kaftan – strój, który Rag nosił jako szesnastoletni wyrostek. Niezbyt wysoka i szczuplutka, mogła w nim uchodzić za młodziutkiego żaczka, zmierzającego do swojej Alma Mater. Kamuflażu dopełniała spora sakwa, wypchana zwojami pergaminów i gęsimi piórami. Jego samego niewiasty zmusiły do przywdziania znoszonego i przykrótkiego habitu, pozostałego po stryjecznym wuju – zakonniku.

- Powiesz mi teraz, co się dzieje? I co znaczy ta przebieranka? – zwrócił się do Ridy z pretensją w głosie.

- Mamy kłopoty, braciszku… Poważne kłopoty. Wkrótce będą nas szukać, toteż lepiej, żeby po drodze nikt nie zapamiętał młodego mężczyzny z dwiema kobietami. A takiej tyczki jak ty nie da się przebrać za dziewczę…

Rag w duchu gorąco podziękował bogom za obdarzenie go słusznym wzrostem.

- Ale kto niby miałby nas ścigać? I dlaczego?

Spojrzała na niego z wyrzutem.

- To przez ciebie. Przez twoją miksturę dla Potentussa!

- Jak to? Baron dalej nic… nie może?

- Przeciwnie. Może już od trzech dni… bez przerwy! I nic nie pomaga, nawet kąpiel w lodowatej wodzie!

- Do diaska, musiałem pomylić proporcje… – zakłopotany Rag poskrobał się po głowie. – Sama widziałaś, rękopis dosłownie rozłaził się w palcach…

- Owszem, widziałam i prosiłam cię, żebyś sobie darował tę recepturę! Ale ty zawsze musisz mieć ostatnie słowo!

Nie odpowiedział, bo poczuł, że robi mu się gorąco na myśl o tym, co musi przeżywać nieszczęsny baron. I o tym, co może z nim zrobić, jeśli zdoła go pojmać. „Jeśli”? Może raczej: „kiedy”, bo to tylko kwestia czasu – każdy mieszkaniec baronii z przyjemnością odda potężnemu magnatowi przysługę, odstawiając Raga w łańcuchach do zamkowych lochów…

- Jak… Jak się dowiedziałaś? – wydobył w końcu głos ze ściśniętego gardła.

- Pamiętasz starego leprechauna, którego w zimie wyleczyłeś z kaszlu? Okazało się, że Potentuss od lat zamawia u niego buty dla służby. Dziś zawoził na zamek ciżmy dla kucharek, usłyszał najświeższe nowiny i zaraz popędził do nas z ostrzeżeniem. Aż się poczciwina zasapał…

- Wszystko przez to palenie. Mówiłem mu, żeby rzucił fajkę…– mruknął Rag z zawodowego nawyku.

- Przestań się czepiać! Gdyby nie on, pewnie bylibyśmy już pod kluczem! – obruszyła się siostra.

„Pod kluczem”! Cóż za eufemizm! Baron pozwolił mu kiedyś zwiedzić izbę tortur, którą odziedziczył po przodkach i zachował w niezmienionym stanie, traktując ją jako lokalne muzeum osobliwości. Co nie zmieniało faktu, że hiszpańskie buty, żelazną dziewicę, madejowe łoże i dziesiątki innych narzędzi można było w każdej chwili wykorzystać zgodnie z ich ponurym przeznaczeniem…

Drewniana ławka wydała mu się jeszcze bardziej niewygodna. Zadrżał i strzelił z bata, przynaglając konie do szybszego biegu.

piątek, 3 stycznia 2014

Dziadunio

Młody, obdarzony zdrowym gardłem elf jest w stanie strącić krzykiem ptaka w locie. Wrzask Fila uporałby się prawdopodobnie z całym kluczem żurawi.

Blathie drgnęła i w ostatniej chwili powstrzymała ostrze przed ześlizgnięciem się z dorodnego strąka czerwonej papryki na palec. (Perfekcjonizm Argha miał też ciemne strony – nóż do jarzyn był tak ostry, że niekiedy przecinał warzywo, przechodził na wylot przez deskę do krojenia i zatrzymywał się dopiero w połowie grubości blatu stołu.) Przez głowę przemknęła jej myśl, że nieszczęsny kuzynek musiał chyba paść ofiarą klątwy selektywnej1, skoro w odróżnieniu od pozostałych członków rodziny zawsze i wszędzie wpada w tarapaty. Trzeba to będzie koniecznie sprawdzić w Księgach Uroków o Przedłużonym Działaniu!

Ostrożnie odłożyła nóż, wyszła z kuchni i skierowała się ku prowadzącym na piętro schodom, po których wbiegał już książę Pawełek, przeskakując po trzy stopnie naraz.

- Spokojnie, wydziera się, wiec żyje! – pohamowała go. – Nie brzmiało mi to jak głos zza grobu.

Książę z ociąganiem zwolnił i oboje jednocześnie dotarli pod polakierowane na biało drzwi łazienki, za którymi zapanowała właśnie cisza. Blathie wydała się ona bardziej niepokojąca niż krzyk, więc na wszelki wypadek do naciśnięcia klamki użyła drobnego zaklęcia.

Drzwi uchyliły się nieco z nieprzyjemnym skrzypnięciem, ukazując majaczące w kłębach pary ruiny muszli klozetowej. Pawełek pchnął lakierowane skrzydło, śmiało wkroczył do środka i zastygł tuż za progiem, wpatrując się w coś z osłupieniem. Wiedźma niecierpliwie odsunęła go na bok.

Widok bardzo mokrego i bardzo gołego elfa nie był niczym nieoczekiwanym, choć zamiast wylegiwać się w wannie, Fil wcisnął się w kąt między umywalką a komódką na kosmetyki. Całkowicie zaskoczyła Blathie obecność jeszcze jednej istoty, która zdawała się wypełniać sobą dwie trzecie pomieszczenia.

Mężczyzna, ubrany w długą szatę z jadowicie zielonego brokatu, miał co najmniej dwa i pół metra wzrostu. Jego twarz o wyrazistych rysach drapieżnego ptaka okalały lśniące czarne włosy splecione w sięgający pasa warkocz. Oczy budziły skojarzenie z ostrymi okruchami malachitu. W płatku prawego ucha intruza tkwił piękny szmaragd oprawiony w złoto, a jeszcze większy zdobił zwieszający się z szyi pokryty runami łańcuch. Z szerokich rękawów wyłaniały się tylko końce palców o wypielęgnowanych, choć stanowczo za długich i zbyt ostrych paznokciach.

Wiedźma otwierała właśnie usta, żeby domagać się wyjaśnień, kiedy Fil przemówił drżącym głosem ze swojego kąta:

- Blathie… Masz gościa… Pan do ciebie…

Nieznajomy skrzyżował ręce na piersi i skłonił się ceremonialnie.

- Pani… Pragnę wyrazić głębokie ubolewanie z powodu tak… niefortunnych okoliczności mego przybycia…

Blathie odruchowo odwzajemniła ukłon.

- Wierz mi, że nigdy nie pozwoliłbym sobie zakłócić spokoju tego domostwa, gdyby nie zmusiły mnie do tego nader ważne przyczyny… SPOKÓJ TAM! LEŻEĆ!

Nieoczekiwanemu okrzykowi towarzyszyło desperackie machanie rękami – nieznajomy najwyraźniej usiłował bez powodzenia dosięgnąć czegoś, co znajdowało się w okolicach jego łopatek. Coś gwałtownie zatrzepotało i z trzaskiem, jaki towarzyszy zwykle otwieraniu parasola, za plecami mężczyzny rozłożyły się połyskujące czarne skrzydła.

W oczach Blathie zamigotał błysk zrozumienia.



Zmarznięty Fil stawił wściekły opór, kiedy próbowano go odesłać do łóżka, przystał jednak na flanelową piżamę, pled z wielbłądziej wełny i gorące mleko z miodem. Zwinął się w kłębek na sofie i sennie przysłuchując się rozmowie, z zawiścią przyglądał się biżuterii Efliaala. Uwielbiał wszelkie klejnoty, a szmaragdy w szczególności.

- Zrozumcie, sam gardzę łapówkarzami, chciałem tylko, żeby chłopak trafił w jakieś miłe miejsce… – tłumaczył siedzący na brzeżku fotela demon, w zakłopotaniu skubiąc i mnąc ciemne pióra. – Do anioła, w końcu to mój wnuk! A teraz, żeby uniknąć kompromitacji, muszę ściągnąć tego śmiertelnika z powrotem do waszego świata, zanim ktokolwiek się zorientuje, że naruszono Barierę…

Blathie przez chwilę w milczeniu delektowała się likierem kawowym.

- Rozumiem. Tylko co JA mam z tym wspólnego, Margrabio? Że już nie spytam o sedes. Nie był tani, nawiasem mówiąc…

- Sęk w tym, że nie mam uprawnień do przeprowadzenia takiej operacji. Może to zrobić tylko Rada Mroku.

- To po co było mnie straszyć? – wyrwało się elfowi. Pomyślał, że właściwie to należy mu się rekompensata za szkody emocjonalne. Jakiś mały kamyczek?

Efliaal zignorował go jak niesfornego kociaka i kontynuował, zwracając się do gospodyni:

- Jest jeszcze jedna możliwość. Osoba bardzo bliska temu… jak mu tam… acha, Skorpionowi, może go tu sprowadzić za pośrednictwem Magicznego Trójkąta. Wybacz, pani, niedyskrecję, ale z naszych kartotek wynika, że właśnie ty jesteś właściwą osobą!

Fil po raz pierwszy w życiu zobaczył, jak twarz kuzynki płoni się, przybierając pąsową barwę.



Nocną ciszę zakłócało tylko posępne pohukiwanie puszczyka. Blady sierp księżyca wyjrzał zza strzępków szarych chmur i oświetlił cztery zakapturzone postacie odziane w ciemne opończe. Trzy z nich trzymały grube czerwone świece płaczące krwawymi woskowymi łzami, a czwarta, stojąca pośrodku, dzierżyła ciężką księgę w skórzanej oprawie. Spod jednej opończy wystawały flanelowe spodnie od piżamy w zielone żabki.

- Fil, podejdź bliżej ze światłem, bo nie odczytam tej cholernej inkantacji!

- Ale, Blathie, Magiczny Trójkąt ma być równoramienny!

- ?

- Jak podejdę, to już nie będzie…

Kuzynka mruknęła coś gniewnie i wyczarowała rój robaczków świętojańskich, nieco zestresowanych faktem zaistnienia w sierpniową noc.

- Pospiesz się, chyba stoję w kompoście… – zamarudził książę, marszcząc z obrzydzeniem nos.

- Aj, coś mnie ukłuło! – pisnął elf. – Mówiłem, żeby się odsunąć od róż…

- Cicho bądźcie, ignoranci! Dajcie mi się skupić! – Blathie przymknęła oczy i z patosem wyrecytowała:

- Mężczyzno, puchu marny, ty wietrzna istoto, gdy cię nie widzę, nie wzdycham, nie płaczę, jednakowoż gdzieśkolwiek jest, jeśliś jest, staw się przede mną lubo snem, lubo cieniem, lub marą nikczemną!

Nagły poryw wiatru zgasił płomienie świec, załopotał opończami i przygiął do ziemi krzewy róż, a księżyc na chwilę skrył się za obłokami. Kiedy ich oczy przywykły do ciemności, dostrzegli pośrodku klombu dwie niewyraźne sylwetki. Demon pierwszy rzucił się w ich stronę, zrzuciwszy kaptur z głowy i podkasawszy szatę. Nim dotarł do przybyłych, młodzieńczy głos zakrzyknął ze zdumieniem:

-Dziadunio?!



1. Klątwa działająca wybiórczo na określonego w ustawieniach szczegółowych potomka, w rodzaju: „Niechaj twój stryjeczny prapraprawnuk doczeka emerytury w n-tej R.P.!”