niedziela, 15 grudnia 2013

Intruz

Nachmurzony Margrabia przerwał nerwowy spacer po gabinecie i po raz kolejny zatrzymał się przed ogromną, zajmująca całą północną ścianę mapą Wieloświata, na której Bariera wiła się niczym szmaragdowa serpentyna między niezliczonymi Światami Równoległymi.

Spokój władcy został zakłócony dwa tygodnie temu, kiedy maleńki fragment owej serpentyny zmienił barwę i zaczął ostrzegawczo pulsować na czerwono. Mogło to oznaczać tylko jedno – Bariera została przekroczona przez jakiegoś śmiertelnika, co nie miało miejsca, jak długo Efliaal sięgał pamięcią!

Oczywiście, nie było to zdarzenie bez precedensu i Kodeks Kaduka jasno określał, co należało uczynić w podobnej sytuacji. Margrabia powinien bezzwłocznie powiadomić o incydencie ościenne Księstwo Ciemności, a następnie wysłać na miejsce wypadku Niepowszednią Komisję Śledczą złożoną w równych proporcjach z przedstawicieli diabłów i demonów. Istniało jednak maleńkie „ale”…

Z mapy wyraźnie wynikało, że intruz przeniknął właśnie do tego Świata, do którego wcześniej wyprawiono niepokornego Kamilka. Decyzję dotyczącą miejsca zesłania podjęła co prawda Rada Mroku, ale Margrabia miał na nią pewien wpływ 1. Nieodrodny potomek Rufusa był przecież jednocześnie synem jego jedynej córki i dziadek pragnął uczynić jego pobyt poza Czarną Marchią co najmniej znośnym… Powołanie Komisji nieuchronnie prowadziło do oskarżenia Efliaala o nepotyzm, co mogło się skończyć impeachmentem. Szczególnie gdy poddani przypomną sobie niefortunny epizod sprzed kilku stuleci z udziałem władcy i pewnego sukkuba, odbywającego wówczas staż w Czarnym Domostwie…

Władca zamyślił się, kręcąc młynka palcami. W końcu zasiadł za marmurowym biurkiem wielkości małego lotniskowca, sięgnął po arkusz wykwintnego cyrografowego pergaminu i w skupieniu nakreślił kilkanaście zdań. Odłożywszy pióro, złożył pergamin, zapieczętował lakiem, wreszcie sięgnął po kryształowy dzwoneczek i energicznie nim potrząsnął.
Z kałamarza zmaterializował się miniaturowy, ociekający inkaustem demon.

- A tyle razy prosiłem: nie w ten sposób! – Efliaal spojrzał na niego z wyrzutem.

- Przepraszam, Wasza Wysokość… – zaczerwienił się nowo przybyły. – wszystko przez tych arabskich przodków…

Zgrabnie zeskoczył z biurka, urósł do przepisowych ośmiu stóp, z wdziękiem strząsnął atrament z gładkiej oliwkowej skóry i z szerokim, olśniewającym bielą zębów uśmiechem przyjął postawę uprzejmego wyczekiwania.

- Posłuchaj uważnie, Dżinni… – zaczął Margrabia. – Jestem zmuszony opuścić Marchię i udać się incognito do jednego ze Światów… To osobista sprawa, niecierpiąca zwłoki i bardzo delikatnej natury…

Dżinni zamknął usta i przybrał skupiony wyraz twarzy, dając do zrozumienia, że całym sobą chłonie słowa władcy.

- Nie chcę, żeby zauważono moją nieobecność i TY o to zadbasz. Odwołasz wszystkie audiencje i nie będziesz nikogo wpuszczał do moich komnat.

- Nawet członków Rady, Jaśnie Panie?

- Przede wszystkim ich! Powiesz, że zachorowałem.

- Ależ, Sire, demony nigdy nie chorują!

- W takim razie ja będę pierwszy! Gdybym nie wrócił w ciągu tygodnia, przekażesz Radzie list, który zostawiam na biurku. Wszystko zrozumiałeś?

Demon niepewnie przytaknął.

- W takim razie możesz odejść.

Dżinni odruchowo skierował się w stronę biurka, tęsknie spoglądając na kałamarz, ale gniewny grymas Margrabiego sprawił, że rozpłynął się w nicość tam, gdzie stał.

Władca przeszedł z gabinetu do sypialni, otworzył szafę, wybrał najmniejszy podróżny sepet i zabrał się do pakowania.



- Szybciej, człowieku! – Kamilek szarpnął Skorpiona za rękaw kurtki i wciągnął go w ciasny, ciemny zaułek. Wbiegli do cuchnącej kocimi sikami sieni i przywarli do łuszczącej się ściany, czekając, aż na kostce uliczki ucichnie tupot kilku par ciężkich buciorów.

Kiedy odgłosy już się oddaliły, demon ostrożnie wychylił głowę z bramy.

- Dobra, możemy wyjść… – zadecydował i pierwszy ruszył w kierunku, z którego tu przybiegli.

- I po co było uciekać? – wzruszył ramionami niezadowolony Skorpion. – Też mi przeciwnicy, tych kilku nędznych pachołków. Położyłbym ich jedną ręką.

- To byli strażnicy miejscy, kretynie! – warknął Kamilek, myśląc jednocześnie, że on sam nie potrzebowałby nawet jednej ręki. Ba, nawet małego palca u ręki…

- Takie mizeroty? – jego towarzysz wyglądał na zawiedzionego. – Ci nad stawem to przynajmniej były chłopiska! Nawet się nie dziwiłem, żeśmy tak zasuwali na twoim piekielnym wehikule, jakby nas ghule goniły…

Rzeczywiście, Kamilek, nie bacząc na wertepy, wycisnął wtedy ze swojej Yamahy, ile się dało, o czym do tej pory przypominały mu posiniaczone pośladki… Cóż, jazda z maksymalną prędkością z blisko stukilowym pasażerem ciasno przyklejonym do grzbietu nie należy do przyjemności. Szczególnie gdy za plecami ma się rozwścieczonych policjantów, pewnych, że ścigają kłusowników. I spróbujcie ich potem przekonać, że właśnie wzbogaciliście zasoby zbiornika o tuzin karpi…2

- Mizeroty czy nie, trzymaj się od nich z daleka – powiedział cierpko. – Wystarczy, że zwymyślałeś policjantów od suczych synów. I nie zaczepiaj obcych ludzi na ulicy!

- Ludzi? – oburzony Skorpion aż się zatrzymał. – Od kiedy to ludzie mają rogi? I świecą na czerwono?!

- To tylko czapki, ciemnoto! Takie przebranie na dzisiejsze święto. Biedacy chyba narobili w dżinsy ze strachu, jak na nich wyskoczyłeś z tym swoim: „Zgiń, przepadnij, siło nieczysta!”. No, chodź już wreszcie, jak chcesz zobaczyć fajerwerki – na zegarku Kamilka do północy brakowało już tylko pół godziny.

Kiedy dotarli do rynku i wmieszali się w rozbawiony tłum, cała uwaga wojownika skupiła się na grupie studentów płci obojga. Przez chwilę uważnie się im przyglądał, po czym trącił demona w bok.

- Widzisz te dziewki, magu? – spytał półgłosem. – Nie wiesz, z którego mogą być zamtuza?

– Z czego? – nie zrozumiał zapytany.

- No, z którego lupanaru, pytam… Wiesz, raczej nie gustuję w ladacznicach… Ale te dwie brunetki… Aż ślinka leci… A ta podróż to była bardzo długa… I w męskim gronie…

- Zwariowałeś? – roześmiał się Kamilek. – Jakie znowu ladacznice? Zwykłe dziewczyny!

- To popatrz, jak się publicznie obłapiają z tymi gołowąsami! Aż dziw, że się straży miejskiej nie boją! Zresztą ta ruda już musiała stać pod pręgierzem – przyjrzyj się, ma obcięte włosy.

Demon policzył w duchu do dziesięciu i odetchnął głęboko, postanawiając po powrocie do domu spokojnie wyjaśnić gościowi różnicę między przeciętną studentką, a pracownicą agencji towarzyskiej.

- Daj spokój, znów wpakujesz nas w kłopoty. Lepiej napijmy się czegoś na rozgrzewkę.

Instynktownie ustawili się na końcu długiej, krętej kolejki znikającej za rogiem okazałego zabytkowego budynku, z którego attyki porozumiewawczo spoglądały na Kamilka maszkarony. Jeden z nich do złudzenia przypominał stryja Ramazona, przyrodniego brata Rufusa. Po kilku minutach przytupywania zmarzniętymi nogami i zacierania skostniałych rąk przekonali się rozczarowani, że ogonek prowadzi do przenośnej toalety. Skorpion postanowił nie marnować nadarzającej się okazji i skorzystał z toi-toi, przy czym z ciasnego wnętrza przez chwilę dochodziły gniewne pomruki, z których Kamilek zrozumiał jedynie słowa: „Żeby nawet wiechcia słomy nie dali, wyronie!”

Druga próba okazała się bardziej udana – na pięć minut przed końcem roku szczęśliwie dotarli do beczki z grzańcem. Kamilek z przyjemnością sączył gorące, pachnące goździkami wino, ale mina kompana wyrażała nieukontentowanie.

- Cienkusz… – burczał z niezadowoleniem na tyle głośno, że właściciel stoiska spoglądał już na nich krzywym okiem.

Poczekaj, już ja ci dogodzę… – demon skoncentrował myśli na zawartości antałka. – 11,5… 45… 60… 80… STOP!

- Może jeszcze po kubeczku, mimo wszystko? – zaproponował z szelmowskim uśmieszkiem.

Skorpion łaskawym skinieniem głowy przystał na propozycję.



Zważywszy, że Kamilkowi też nieźle szumiało w głowie, jego towarzysz miał doprawdy wiele szczęścia.

Po kwadransie mozolnego wleczenia Skorpiona za nogę bocznymi ulicami demon zdecydował się na teleportację. Wszystkie cząstki wojownika pomyślnie trafiły na miejsce przeznaczenia, choć niektóre z nich znalazły się niezupełnie tam, gdzie powinny. Czoło Skorpiona zyskało fantazyjną, zawadiacko sterczącą ozdobę, za to dolna część jego krzepkiego ciała została nieco… ogołocona.

Widok ten przyprawił Kamilka o atak histerycznego śmiechu, a kiedy już się uspokoił, zastanawiał się przez moment nad zachowaniem obecnego stanu rzeczy. Stanął w końcu przed niepowtarzalną okazją sprawdzenia, czy Matka Natura obdarzyła jego gościa poczuciem humoru… Tu jednak doszła do głosu empatia i demon z westchnieniem przywrócił wszystkim organom Skorpiona ich właściwe położenie.



Ogniste pukle Fila nasiąkły wilgocią i zwinęły się w zabawne pierścionki. Z błogą miną tarł skórę kokosowym mydłem i spłukiwał gorącą wodą. Spróbował przejrzeć się w wielkim lustrze umieszczonym nad wanną, ale kryształowa tafla zaparowała, więc tylko pomacał się po brzuchu, udach i pośladkach, sprawdzając, czy nic się nie zmieniło wskutek wyjątkowo obfitej wieczerzy. Uspokojony wynikiem oględzin, wygodnie wyciągnął się w wannie. Bąbelki powietrza delikatnie łaskotały nagrzaną skórę, a kojące dźwięki muzyki sprawiały, że długie rzęsy elfa zaczęły opadać. Doprawdy, łazienka Blathie była po prostu fenomenalna…

Rozkoszna senność natychmiast opuściła Fila, kiedy od strony sedesu rozległ się głośny bulgot. Gwałtowny gejzer wyrzucił palisandrową deskę prawie pod sufit, a porcelanowa muszla z ogłuszającym hukiem rozpadła się na drobne kawałki. Elf, wrzeszcząc przeraźliwie, poderwał się na równe nogi, a jego źrenice rozszerzyły się z przerażenia…

_______________________________________________________________________________

1. No, może raczej należałoby użyć słowa „przepływ”, jako że z prywatnego skarbca władcy przepłynęła wówczas do sejfu Rady wysokiej jakości mana… Całkiem sporo tego było…

2. Mógł co prawda niewielkim wysiłkiem zmienić ścigających w żabi skrzek lub kilka dodatkowych cząsteczek H2O, ale Rada Mroku nie byłaby zachwycona takim brakiem opanowania. Oj, nie byłaby!

wtorek, 26 listopada 2013

Jak mniemam, jesteś magiem?

- Do wszystkich demonów, otwierać! – kategoryczne żądanie poparto najwyraźniej kolejnym kopniakiem, bo na powierzchni drzwi pojawiło się na chwilę wybrzuszenie.

Zaintrygowany Kamilek bezwiednie poruszył wargami i deski rozsypały się w garść trocin, odsłaniając ciemne wnętrze piwnicy. Widmowe światło wydobyło z mroku wysoką postać muskularnego mężczyzny, którego strój skojarzył się młodemu demonowi z oglądanym niedawno na Discovery Civilization filmem o skandynawskich wojownikach. Nieproszony gość śmiało przekroczył próg i wyszedł na korytarz, jakby zniknięcie drzwi nie zrobiło na nim żadnego wrażenia.

- Jak mniemam, jesteś magiem, młody człowieku?… – stwierdził raczej, niż zapytał.

- Hmm?

- Teodorex stosował to samo zaklęcie, kiedy żona nie chciała go wpuścić do sypialni! Ale tak to bywa, kiedy stary dziad podstępem uwodzi młodziutkie dziewczątko…

- ??

- Ano tak… Pół roku po ślubie energia metamorficzna mu się wyczerpała, przeistoczenie szlag trafił i zamiast uroczego młodzieńca żonka zobaczyła łysego, brzuchatego dziewięćsetlatka w pełnej krasie…

Kamilek wreszcie zdołał zebrać myśli i przerwał potok wymowy przybysza:

- Powoli! Zjawia się pan nagle w mojej piwnicy, za zamkniętymi drzwiami, w jakimś dziwacznym stroju, a na dodatek twierdzi, że zna osobiście tysiącletniego maga?

- Dziewięćsetletniego. I co w tym dziwnego? Chyba każdy chodził kiedyś do szkoły z jakimś przyszłym magiem, wiedźmą albo wróżką.

- Nabiera mnie pan, prawda? – demon rozejrzał się uważnie po kątach, szukając operatora ukrytej kamery.

- Daj spokój z tym „panem” – skrzywił się mężczyzna. – Skorpion jestem!

- Kamil – odruchowo uścisnął wyciągniętą prawicę. – A teraz możesz mi wyjaśnić, skąd się tu wziąłeś?

- Mogę, ale przestań się już zgrywać, przecież widzę, że magia to dla ciebie chleb powszedni! – wymownie spojrzał na kupkę wiórów u swoich stóp.

Zrezygnowany Kamilek mentalnie napełnił wiaderko węglem i przywrócił drzwiom ich pierwotny kształt. W każdej chwili w piwnicy mógł się pojawić któryś z zachowujących trzeźwość lokatorów, a wtedy trudno będzie mu wmówić, że blisko dwumetrowy wiking to unijna wersja świętego Mikołaja…

- Chodźmy na górę, tam sobie spokojnie porozmawiamy.

Zanim dotarli na czwarte piętro, Skorpion dokładnie obejrzał klatkę schodową ze szczególnym uwzględnieniem drzwi prowadzących do mieszkań sąsiadów, po czym ze zdumieniem pokręcił głową.

- Bez sensu! – oświadczył. – Na co ci tyle schodów? Takie wysokie domostwo, a na każdym piętrze tylko trzy pokoje! Nawet u magów wieże już dawno wyszły z mody…

Gospodarz postanowił dać sobie na razie spokój z objaśnieniami i już bez słowa zaprowadził gościa do swojej dwupokojowej rezydencji.



Wienzieni ucik. Wyró Wyru Poszłem go rzukaci!” – wyblakła od słońca kartka z kalendarza z napisem tej treści na odwrocie, pozostawiona na kuchennym stole i dla pewności przyciśnięta wałkiem, była drugą z kolei rzeczą, która rzuciła się Blathie w oczy po powrocie do domu.

Pierwszą był kożuch kurzu tak gruby, że panoszącym się w siedzibie wiedźmy pająkom musiał przypominać ruchome piaski.

- Zważywszy, że ostatnio widziałeś się ze Skorpionem u wybrzeża Przymorskiej Dziedziny, ten tępak będzie go „rzukaci” do swoich setnych urodzin! – westchnęła wiedźma, zwracając się do księcia Pawełka, który od paru minut usiłował natrafić w kuchni na ślad czegokolwiek nadającego się do spożycia.

- Ojej… A ja miałem zamiar zatrzymać się u ciebie na trochę… Wiesz, dopóki nie uporządkuję spraw rodzinnych… – posmutniał młody arystokrata.

- Przecież wszystko jest w najlepszym porządku! – wtrącił się Fil. – P.o. książę doskonale się spisał: księżna w błogosławionym stanie, ciągłość rodu zapewniona… Powinieneś go mianować swoim zastępcą do spraw prokreacji – takim kimś w rodzaju eunucha w haremie, tylko na odwrót…

- Dość tych bredni! – przerwała mu kuzynka, która wolała nie rozwijać tematu Cieciuszka i jego roli na książęcym dworze. – Na razie obaj zajmiecie się porządkowaniem domu, a ja zorganizuję w miasteczku coś do zjedzenia.

- I znów to samo! Żadnej sprawiedliwości! – nadąsał się elf.– Też bym wolał przelecieć się na miotle zamiast nią machać i wdychać kurz!

Przygnębiony książę bez słowa obwiązał się służbowym białym fartuszkiem Argha i sięgnął po ściereczkę.

Fil zadowolił się miotełką z kolorowych piórek. Markując omiatanie z kurzu bibelotów, odpłynął myślami w niedaleką przeszłość, w której biedny ciamajda Argh był jego towarzyszem ze szkolnej ławy…



- 50 garncy to stągiew. 24 garnce to baryła – tłumaczył powoli Fil.

- Tak? – zdziwił się Argh. – A ja myślałem, że Baryła to ten troll z szóstej „g”. Wiesz, ten, co to przynosi na śniadanie cały koszyk faszerowanych żab…

- To tylko przezwisko – drobniutki elf policzył w duchu do dziesięciu. – Skup się i nie przerywaj mi! Stopa to 12 cali, a dłoń – 4 cale.

- Moja też? – ogr rozczapierzył grube paluchy i z uwagą przyjrzał się wielkiemu łapsku.

- Argh! – cierpliwość Fila była już na wyczerpaniu. – Trzy lata siedziałeś w pierwszej klasie, dwa razy zimowałeś w czwartej, a jak tak dalej pójdzie, to Dziesiętna znów cię usadzi! Wnuków chcesz w szkole doczekać?

Ogr jakby zmalał w oczach. Przygarbił się i wpatrzył w podłogę.

- Ech, bo ja nie mam głowy do matematyki – mruknął z przygnębieniem.- Te wszystkie garnki i beczki jeszcze mogę jakoś wykuć, ale jak mi każe wywracać sześcian na nice? Albo policzyć pole trójkąta… A jak się kiedyś spytałem, po co mi to wszystko, to powiedziała, że będę sobie mógł obliczyć powierzchnię boiska do piłki kopanej… Słyszał kto kiedy o trójkątnym boisku? Więc jej powiedziałem, że to bez sensu i…

- Argh, jesteś bezdennie głupi! Jak mogłeś tak powiedzieć? Z nauczycielami trzeba postępować dyplomatycznie. Bierz przykład ze mnie – są przekonani, że ich podziwiam i szanuję. A oni to uwielbiają!

- Właśnie, elfiku, i dlatego bardzo się nam przydasz! – rozległ się za nim szyderczy głos. Bez pudła rozpoznał po nim znienawidzoną koleżankę z klasy, Porfirynę. Odwrócił się i zobaczył postawną wampirzycę, ukazującą w drwiącym uśmieszku ostre jak u młodego wilczka kły.

Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, chwyciła go za kołnierz i powlokła korytarzem, ignorując protesty Argha. W końcu wepchnęła go do wyłożonego różowymi kafelkami pomieszczenia.

- Oszalałaś? – warknął. – Przecież to wasza toaleta!

- No to co? Ty i tak wyglądasz jak dziewuszka, mały! – wzburzyła jego starannie uczesane włosy.

Fil żachnął się i spróbował dać nogę za drzwi, ale na jego nieszczęście Porfiryna odznaczała się typowo wampirzym refleksem.Został ponownie porwany za kołnierz i brutalnie wciśnięty w kąt obok umywalki.

- Przestań się stawiać! Musimy porozmawiać bez świadków – nagle położyła palec na ustach i podkradła się pod drzwi jednej z kabin, znad których sączyła się delikatna smużka błękitnego dymu. Otworzyła je energicznym szarpnięciem, a dwie ukryte w środku rusałki pisnęły ze strachu i śpiesznie umknęły, gubiąc po drodze skręta.

- Taa… Teraz możemy spokojnie pogadać – stwierdziła z satysfakcją wampirzyca. – Wiesz, że we środę jest klasówka z geometrii?

Fil posłusznie przytaknął.

- A jutro przypada Święto Belfra?

Ponownie skinął głową.

- Widzisz, w prezencie podsuniemy Dziesiętnej pluskwę, a ty ten podarunek wręczysz. Jesteś przecież takim miłym, grzecznym, ślicznym chłopczykiem, a na dodatek masz u niej same piątki…

- Co takiego? – oburzył się elf. – Mam jej podrzucać jakieś insekty? Jeszcze nie zwariowałem!

Porfiryna sięgnęła do kieszeni liliowego mundurka i wyjęła srebrną puderniczkę.

- Popatrz, kretyniątko, tak wygląda pluskwa – wyjaśniła. –To jest nadajnik, a odbiornik będzie u ciebie.

Ponownie wsadziła rękę do kieszeni i podała mu małe okrągłe lusterko w srebrnej ramce.

- Będziesz mógł zobaczyć, jak Dziesiętna przygotowuje zestaw zadań do sprawdzianu. To świetny sprzęt, doskonała jakość obrazu i znakomita rozdzielczość. Kupione u maga trzeciej rangi, nie u jakiegoś pokątnego czarnoksiężnika!

- Ale ja nie…

- Posłuchaj, na ogół nie wysysamy elfów, ale dla ciebie mogę zrobić wyjątek…



Następny poranek Fil wspominał później jak człowiek ogarnięty gorączką.

Zapamiętał klasę fioletową od odświętnych tóg, mdlący zapach kwiatów, galowy biret zsuwający mu się na pokryte zimnym potem czoło, energiczny uścisk małej, lecz silnej dłoni matematyczki i przenikliwe spojrzenie jej brązowych oczu, które zdawało się przewiercać go na wylot. Z ulgą pozbył się ozdobnego pudełka z puderniczką, które wydawało się nieznośnie ciężkie, a kiedy wracał na miejsce, miał wrażenie, że podłoga zwija mu się pod stopami jak źle rozłożony dywan. Potknął się nawet kilka razy, więc w końcu z ulgą opadł na ławkę i ochrypłym ze zdenerwowania głosem odśpiewał wraz z innymi „Vivat magistra!”
Nieporównanie gorsze miało się jednak okazać wspomnienie wieczoru…
Nazajutrz Porfiryna dopadła go z samego rana i zaciągnęła do ciasnego kantorka, służącego jako przechowalnia mioteł, szmat do podłogi i niesubordynowanych uczniów. Dokładnie zamknęła drzwi.

- Mów szybko! – spytała niecierpliwie. – Jakie będą figury?

Oblicze Fila przybrało barwę niezwykle dojrzałego pomidora.

- Figury? Mmmm… Jedna to się chyba nazywa… 6 na 9…

- Że co?!

- No tak… A reszta… To ja już nie wiem… Pewnie nawet chłopaki z najstarszej klasy nie wiedzą…

- Co ty bredzisz?!

- No tak… Bo wiesz, ona wcale nie przygotowywała zadań… Spędziła wieczór z magistrem Gibkim… Tym od gimnastyki…


- Nie chwaląc się, w niejednej jaskini bywałem i nigdy mi się nie zdarzyło pomylić drogi, ale ta pieczara to jakieś wyjątkowe paskudztwo! Plątałem się po niej tak długo, aż straciłem poczucie czasu, a jak w końcu zobaczyłem stertę węgla i drewno, to myślałem, że mi się we łbie miesza ze zmęczenia… – Skorpion przerwał opowieść, żeby przełknąć haust grzanego piwa. – Wziąłem tyle wiązek, ile zdołałem unieść i chciałem wracać do Kurula, a tu masz ci los, zamiast przejścia do groty – ściana! Namacałem jakieś drzwi, więc zacząłem łomotać ze wszystkich sił, no i ty się zjawiłeś. Tylko jak ja teraz trafię z powrotem do tego biedaka?…

Kamilek w zamyśleniu pociągnął łyk grzańca. Właściwie wszystko było jasne – facet przywędrował tu z któregoś ze Światów Równoległych. Najprawdopodobniej obecność demona spowodowała zaburzenia ciągłości Multiwszechświatowej Bariery Grawitacyjnej i tym sposobem nieszczęśnik został odcięty w Kamilkowej piwnicy… Na razie nie wolno dopuścić, żeby się zorientował, co tak naprawdę się stało, bo gotów wpaść w panikę i narobić zamieszania na całą kamienicę albo i dzielnicę!

- Nie przejmuj się! – uspokoił go. – Coś wymyślimy, w końcu jestem tym… magiem. Na początek spróbuję się dowiedzieć, co się dzieje z twoim kumplem.

- Jak to zrobisz? – zaciekawił się przybysz z innego świata. – Bo Blathie i Marla to mają takie różne zwierciadełka i kryształowe kule… Wiesz, takie tam babskie metody…

- Jak? Niech pomyślę… W tym przypadku najlepsza będzie wizualizacja na ekranie telewizora - demon miał nadzieję, że zabrzmiało to wystarczająco zagadkowo. – Ale może naprzód wziąłbyś kąpiel? Nie obraź się, ale po tych wędrówkach trochę czuć cię stęchlizną…

Skorpion posłusznie wszedł do łazienki, ale po chwili wytknął stamtąd głowę:

- Ej, może mi powiesz, jak mam się wykąpać z tymi wszystkimi karpiami? Co z tobą, wyznajesz jakiś kult ryb?

- Yyy… Nie… – zmieszał się Kamilek, jak zawsze, gdy komuś udało się przyłapać go na niedemonicznej czułostkowości. – Wiesz, u nas raz do roku morduje się karpie z przyczyn religijnych, a ja jako agnostyk staram się ocalić chociaż kilka… Udaję, że kupuję na święta, a potem po kryjomu wypuszczam do rzeki… Możesz je przełożyć do miednicy.

- A to drzewko z pokoju to pewnie masz zamiar odnieść do lasu? – mężczyzna spojrzał na niego z uśmieszkiem. – Strasznie jesteś sentymentalny, chłopie!

- Drzewko? Nie, to choinka, będę ją ubierał.

- No tak, rozumiem – mina Skorpiona przeczyła jego słowom. – Znaczy, odziejesz ją w suknię, powiesisz naszyjnik…

- Ależ skąd, powieszę na niej różne takie… kolorowe kule ze szkła… gwiazdy…

- Aa, jasne, będziesz odprawiał te swoje czary-mary z przyrządami! – wojownik wyraźnie odetchnął z ulgą i wreszcie zniknął w łazience, skąd po chwili dobiegł szum wody.



Nawet w kusym różowym szlafroczku pozostawionym przez poprzednią lokatorkę mieszkania Skorpion prezentował się imponująco. Z rozkoszą zagłębił się w fotelu i sięgnął do kartonowego pudełka z pizzą, w jego przekonaniu dostarczoną przez służbę „maga”. Kamilek zajął miejsce na sofie, przymknął oczy i skoncentrował myśli, aż pod powiekami pojawił się obraz znanego z opowiadania przybysza wampira. Demon obserwował jego poczynania z trudem powstrzymując rozbawienie, ale w końcu nie zdołał się opanować i parsknął śmiechem.

- Tak się martwiłeś o tego swojego Kurula! Popatrz tylko! – zachęcił Skorpiona, przenosząc obraz na ekran telewizora. Ze zdziwieniem ujrzał, że twarz wojownika przybiera pąsowy odcień i mężczyzna z zażenowaniem odwraca głowę od pikantnej sceny. Idiota ze mnie! – domyślił się w końcu. Przecież oni tam jeszcze nie mają pornoli!

poniedziałek, 18 listopada 2013

Devil may cry

Mad właśnie opłakuje niedawny prywatny Armageddon… Chlip… Chlip…
http://www.youtube.com/watch?v=xti_6Bzpa8A&feature=fvwrel

Na tle ołowianego nieba zatańczyły drobne białe płatki – pierwszy śnieg w tym roku. Kamilek przylepił nos do zimnej szyby i przyglądał się zafascynowany, dopóki szkło całkiem nie zaparowało. Ci biedni głupcy twierdzą, że to tylko „stały produkt krystalizacji pary wodnej”! Ciekawe, co powiedziałaby na to Pani Inverno i jej śniegulce, z takim pietyzmem cyzelujące każdą sześcioramienną gwiazdkę…

I znów to samo! Wspomnienia napłynęły i uderzyły w niego niepowstrzymaną falą, choć tyle razy obiecywał sobie nie ulegać sentymentom.

Odszedł od okna i stanął przed lustrem. Przeczesał palcami krótkie jasne kosmyki. Żałosne! O mało nie poddał się gwałtownej chęci zmaterializowania swoich prawdziwych włosów – niesfornych kędziorów, ciemnych jak piekielne kotły i gęstych niczym smoła, w której pławiono cudzołożników. Na kilka sekund jego oczy rozjarzyły się ognistą czerwienią, ale szybko przygasły. Nauczył się kontrolować, odkąd pod koniec rozwlekłego wykładu z makrosocjologii obudził się okryty swymi czarnymi skrzydłami. Gdyby nie to, że śmiertelnicy obchodzili właśnie to idiotyczne Haloween, nie skończyłoby się na reprymendzie od oburzonego profesora Smętka-Zanudy. Żeby się zrehabilitować, musiał wtedy napisać referat na temat dyskryminacji społecznej i deklasacji.

Ba, kto może wiedzieć więcej na ten temat niż zdeklasowany przedstawiciel jego rasy! Wzrok Kamilka prześlizgnął się po niewielkiej figurce Dantego. "Devil May Cry"... Może,może, żebyście wiedzieli, że może… – westchnął.

Deklasacja… Chyba nie ma gorszego poniżenia niż egzystencja w świecie, w którym demony traktuje się na równi z Kubusiem Puchatkiem czy Panną Migotką! Niby znalazłoby się trochę egzaltowanych dzieciaków, uważających się za czcicieli Szatana, ale niechby ktoś z ochrony pozwolił im zajrzeć przez dziurkę od klucza do sali tronowej Lucyfera podczas audiencji! Może po kilku spokojnych latach spędzonych w pokojach bez klamek zrozumieliby wreszcie, że tym z Dziewiątego Kręgu zupełnie nie zależy na zgwałconych dziewicach i zbezczeszczonych nagrobkach 1. Matka Kamilka zawsze powtarzała, że ostatnim sensownym śmiertelnikiem, jakiego spotkała, był Dante Alighieri.

Biedna mama, nie miała szczęścia ani do ludzi, ani do pobratymców. Gdyby porywczość mierzono w skali od zera do dziesięciu, ojciec Kamilka bez problemu osiągnąłby dwudziestopunktowy wynik. Już jako nieopierzony demon doprowadził do wymiany ostrych not dyplomatycznych między ojczystą Czarną Marchią a Księstwem Ciemności, mimo że diabły i demony od dawna starały się nie wchodzić sobie w drogę. Jednak w przypadku młodego Rufusa to ostatnie oznaczało omijanie go w odległości kilkuset lat świetlnych.

Kiedy studiujący na tym samym wydziale bratanek lorda Beliala nieopatrznie sprowokował go do kłótni, efektem końcowym okazało się zrównanie z ziemią całego wschodniego skrzydła Devil Open University (w tym rektoratu, kwestury i magazynu środków czystości) oraz hospitalizacja kilkudziesięciu żaków ogłuszonych zderzającymi się w powietrzu zaklęciami.

Krewkiego młodziana postanowiono przeznaczyć do służby wojskowej, jednakże już pierwsza dowodzona przez niego kampania przybrała tak gwałtowny charakter, że jej odbiciem w Świecie Równoległym stały się dwie krwawe wojny, obejmujące zasięgiem kilka kontynentów. Drugą z nich zakończył dopiero ognisty fajerwerk wybuchu jądrowego.

Zgodnie z art. 2 rozdziału II Kodeksu Kaduka pozycja społeczna demona wzrasta wraz z mocą, którą włada – z naciskiem na „włada”. Moc Rufusa, niewątpliwie ogromna, wymykała mu się nieustannie spod kontroli. Zafrasowani członkowie Rady Mroku po długiej debacie doszli do wniosku, że jedynym sposobem złagodzenia jego wybuchowego temperamentu będzie bezzwłoczny ożenek. Jak wielu przed nimi, popełnili zasadniczy błąd logistyczny, uznając, że potencjalna małżonka powinna być subtelną, potulną istotą o gołębim sercu. Cóż, najwidoczniej zapomnieli, że wzajemne oddziaływanie przeciwieństw prowadzi do anihilacji…

Związek Rufusa z piękną Sensibilitą zaowocował narodzinami ślicznego, słodkiego demonka o niespotykanym do tej pory potencjale. Kamilek już w niemowlęctwie modyfikował dowolnie swoje grzechotki i gryzaki, po czym przerzucił się na przeobrażanie większych obiektów. Kolejne nianie opuszczały pokój dziecinny jako zalewające się łzami hybrydy – pod warunkiem, że udało im się zachować dotychczasowy stan skupienia. Kroplą, która przepełniła czarę, okazało się obdarzenie samego Margrabiego parą cytrynowych motylich skrzydełek.

Najtęższe głowy z DOU zaangażowano w prace nad przygotowaniem profilaktycznego zestawu inkantacji. Magiczna wakcyna okazała się skuteczna do czasu, gdy Kamilek wkroczył w burzliwy okres dojrzewania. Młody demon świetnie się bawił, żonglując cząstkami elementarnymi i przekształcając stałe fizyczne w zmienne. Kiedy uczcił pierwszą ejakulację podwojeniem liczby czarnych dziur, zaniepokojony Margrabia ponownie poprosił o radę uczonych.

Drugie prawo Satanaela mówi, że moc demona jest wprost proporcjonalna do wiary, jaką pokłada w niej otoczenie. Opierając się na nim, naukowcy zaproponowali doraźne wyprawienie Kamilka do Świata Równoległego, w którym owa wiara wykazywała właśnie silną tendencję spadkową. Tym sposobem kilka lat temu znalazł się wśród śmiertelników, zmuszony do ukrywania swej tożsamości pod banalną powłoką ludzkiego ciała.

Kamilek paskudnie wykrzywił się do swego odbicia. Tylko ubiór nie budził większych zastrzeżeń – udało mu się zachować ulubiony styl, podszywając się pod dresscode gotów. Dobre i to…

W pokoju zrobiło się chłodno, najwyraźniej na zewnątrz temperatura spadła poniżej zera. Demon odruchowo wymamrotał zaklęcie, od którego węgiel w kominku zajął się jasnym płomieniem. Ech, gdyby nawet zrobił to na oczach wszystkich kolegów z roku, skwitowaliby tylko z lekceważeniem, że to zręczna sztuczka, ale David Copperfield wykonałby ją lepiej… A na dodatek w wiaderku została już tylko kupka miału, więc będzie musiał osobiście pofatygować się do piwnicy. Kiedy ostatnio sprowadził opał metodą telekinezy, pełznące po schodach brykiety przewróciły wracającego z pubu sąsiada. Fakt, że przyniosło to dobroczynny skutek – ofiara ku zadowoleniu rodziny skontaktowała się nazajutrz z najbliższą grupą Anonimowych Alkoholików.

Nieco rozweselony, narzucił długi skórzany płaszcz wzorowany na okryciu Van Helsinga, pochwycił kubełek i rzuciwszy formułkę zabezpieczającą mieszkanie, raźno zbiegł na dół. W piwnicznym korytarzyku jak zwykle zalegały ciemności – współlokator spod trójki regularnie przywłaszczał sobie wkręcane przez dozorcę żarówki. Kamilek rozjaśnił nieco mrok psychodeliczną poświatą i sięgnął do kieszeni po klucz. Dłoń zatrzymała się w połowie drogi, gdy zza masywnych drzwi dobiegły go jakieś dźwięki. Słuch go nie mylił – ktoś kopał w grube deski, walił w nie pięściami, a do tego bluzgał stekiem przekleństw.
__________________________________________________________________________________

1. Swoją drogą,Asmodeusz miał nosa, kiedy postulował zainwestowanie piekielnych funduszy w produkcję satanistycznych gadżetów. Odwrócone pentagramy sprzedawały się jak świeże bułeczki…

niedziela, 27 października 2013

Tylko parę kropelek

Choroba, tocząca jego ciało, coraz bardziej dawała mu się we znaki. Co chwilę oblewał go nieznośny żar, by za moment ustąpić miejsca wrażeniu przenikliwego zimna, przyprawiającego o dreszcze i wywołującego nieznośne szczękanie zębami. Pośrodku czoła, u nasady nosa, znajdowało się ognisko tępego bólu, który żelazną obręczą obejmował głowę i uciskał nerwy z konsekwencją i wprawą doświadczonego kata. Przekrwione oczy piekły i łzawiły przy każdej próbie uniesienia opuchniętych powiek. Nie próbował już nawet usiąść, bo najmniejszy wysiłek musiał teraz okupić coraz większym osłabieniem.

Miał ochotę umrzeć… Niestety, w przypadku wampira nie było to takie proste, wymagało skomplikowanych rytuałów, kilku rekwizytów i aktywnej współpracy osób trzecich…

- Kurul, weź się w garść! – w głosie Skorpiona dało się słyszeć zniecierpliwienie. – Nigdy nie miałeś kataru?

W odpowiedzi kichnął, z premedytacją zwracając twarz w stronę wojownika.

- Żebyś wiedział, że die… – wymamrotał, hałaśliwie wydmuchawszy nos. – Bo też digdy die taplałeb się w borzu… adi die łaziłeb godzidabi po deszczu…

- Czyżbym słyszał jakieś pretensje? – zmarszczył się Skorpion.– Ja cię nie prosiłem, żebyś zostawiał swój pagórek i płynął z nami!

- Ale to ty się uparłeś, żeby wysiadać podczas dajwiększej ulewy! Bogliśby ją przeczekać u Jodasa…

- Nudny jesteś, powtarzasz to od wczoraj. W końcu znalazłem tę jaskinię, na łeb nam nie pada, a jak dobrze pójdzie, to i ognisko rozpalę – Skorpion najwyraźniej uznał temat za wyczerpany i powrócił do flegmatycznego pocierania o siebie dwoma mokrymi patykami.

Kurul z jękiem przewrócił się na posłaniu z liści i z rozpaczą wpatrzył w ociekającą wilgocią skałę. W grocie było już prawie ciemno, jako że na zewnątrz dobiegał kresu szary deszczowy dzień. Zmarznięty i do cna wyczerpany wampir zapadł w gorączkowy sen.

Skorpion uparcie tarł kawałki drewna, dopóki na palcach nie wezbrały mu dorodne pęcherze. Dopiero wtedy odrzucił gałązki, ciskając w ślad za nimi kilka nieprzystojnych wyrazów. Po krótkim namyśle postanowił poszukać czegoś na rozpałkę w głębi pieczary. Szybko odrzucił trzeźwą myśl, że prawdopodobieństwo sukcesu jest znikome. Zawsze był człowiekiem czynu, przedkładającym działanie nad refleksję.



Pierwszy obudził się nos. Po sygnale ostrzegawczym w postaci intensywnego łaskotania obolały i zaczerwieniony organ powonienia gwałtownie pozbył się swej zawartości, zmuszając Kurula do opuszczenia słodkiej krainy snów.

Kiedy spał, musiała zapaść noc, bo w jaskini panował mrok. Wytężył wzrok, ale nie udało mu się zlokalizować Skorpiona. Wypatrzył za to tłustego nietoperza, który starannie opatulony błoniastymi skrzydłami zwisał tuż nad nim. I najwyraźniej był pogrążony w głębokiej drzemce, skoro nie spłoszyło go Kurulowe kichnięcie.

Wampir bezszelestnie uniósł się do siadu, bezgłośnie przykucnął i błyskawicznie skoczył na swą ofiarę w najlepszym kocim stylu. Przynajmniej takie było założenie. Choroba osłabiła widać refleks Kurula, bo jego palce o milimetry minęły cel. Wyrwany ze snu zwierzak z wdziękiem przejrzałej gruszki plasnął o ziemię, potoczył dokoła oszołomionymi ślepkami i ciężko zerwał się do lotu. Zataczając się w powietrzu i obijając o występy skalne, w popłochu opuścił grotę.

Nieumarły z jękiem zawodu opadł na czworaki. Zdobycz umknęła, a zatkany nos nie pozwalał mu sprawdzić, czy w pobliżu znajdują się jakieś inne stałocieplne stworzenia. Skorpion również gdzieś przepadł, zostawiając go samego, chorego, zziębniętego i głodnego…. Choć może to i lepiej, że gdzieś się zawieruszył… Nie żeby zamierzał wrócić do wysysania ludzi… To takie… niehumanitarne… Ale parę kropelek…

Zaburczało mu w brzuchu, a w ustach zebrała się ślina…

Nie jest dobrze – pomyślał. Jeśli szybko czegoś nie upoluję, skończę jak wuj Akapitul! 1.

Wstał i na uginających się nogach wyszedł z pieczary. Pewną otuchą napełnił go fakt, że wreszcie przestało padać.



Smukłe palce, zakończone długimi, karminowymi paznokciami, delikatnie gładziły futerko nietoperza.

- Powiadasz, że próbował cię upolować? Hm… W takim razie musiałeś się pomylić. Nie może być wampirem.

Zwierzątko zaoponowało, wydając serię pisków o wysokiej częstotliwości.

- Nie obraź się, tłuścioszku, ale zrobiłeś się nieco ociężały. Każdy wampir schwytałby cię w mgnieniu oka…

Doskonale ukształtowane, idealnie uszminkowane wargi wygięły się w złowieszczym uśmiechu.

- Zresztą, kimkolwiek jest… Nie przepadamy tutaj za obcymi. Trzeba się będzie nim zająć.

Ciemnoczerwona mantyla miękko spłynęła na oparcie sofy, odsłaniając głęboki dekolt czarnej sukni. A potem cicho skrzypnęły drzwi brzuchatej szafy.



Do jaskini nie prowadziła co prawda żadna ścieżka, ale połamane gałęzie krzewów wyraźnie znaczyły drogę, którą przebyli wcześniej ze Skorpionem. Kurul podążył teraz po śladach w przeciwnym kierunku, spodziewając się lada chwila dojrzeć szukającego opału przyjaciela.

Nadzieja rozwiewała się w miarę jak oddalał się od pieczary, grzęznący w gęstym błocie i chłostany przez mokre liście. Przystanął, żeby otrzeć nos koronkowym mankietem koszuli i wówczas między drzewami dostrzegł leśny trakt. Uwolnił się z uścisku jakiegoś wyjątkowo namolnego krzaka, zostawiając na nim resztki wykwintnego żabotu, z trudem przelazł przez płytkie koryto strumyka i stanął na szerokiej ścieżce.

Z przykrością uświadomił sobie, że szanse na odnalezienie Skorpiona wynoszą zaledwie 50 procent, ponieważ dróżka prowadziła w dwie strony – po jego prawej ręce wspinała się łagodnymi zakosami na wzgórze, a po lewej zbiegała w dół, najpewniej ku szumiącemu w oddali morzu. Na samą myśl o rozhukanych falach i przejmującym do szpiku kości wietrze zrobiło mu się jeszcze zimniej, więc nie wdając się w dalsze rozmyślania, ruszył w górę.

Choć z natury nie lękał się ciemności, czuł się nieswojo wśród drzew i krzaków, które w odróżnieniu od pieczary niczym nie przypominały swojskich krypt ani zacisznych grobowców. Wicher ustał i Kurul słyszał tylko szelest liści i odgłos spadających z gałęzi kropel wody. Bacznie rozglądał się na boki w obawie przed czymś, co mogło się czaić wciemnościach 2..Tak bacznie, że przycupniętą na skraju ścieżki postać zobaczył dopiero wtedy, gdy na nią wpadł…

Postać z okrzykiem zaskoczenia opadła na siedzenie, a wampir runął jak długi do przodu, lądując na szczęście na czymś miękkim, wydzielającym intensywny roślinny zapach. Pozbierał się najszybciej jak mógł i stwierdził, że miękkie lądowanie zawdzięcza tobołkowi wypełnionemu jakimś zielskiem. Obok niezdarnie gramoliła się z ziemi kobieta, zapewne właścicielka zawiniątka.

Kurul schylił się i szarmancko pomógł jej wstać.

- Bardzo przepraszab! Die spodziewałeb się tu dikogo o tej porze… – pokajał się.

- Oj, synku, ależ cię dopadło! – nie widział dobrze jej twarzy, ale głos brzmiał dobrotliwie. – Któż to widział włóczyć się po lesie z takim katarem!

Pod wpływem tego współczującego tonu wampir zupełnie się rozkleił.

- Kiedy ja… Die bab iddego wyjścia… – pociągnął nosem. – Wszystko się ostatdio sprzysięgło przeciwko bdie!

- Pech cię już najwyraźniej opuścił, młodzieńcze! – uspokajająco poklepała go po ramieniu. – Trzeba mieć szczęście, żeby przypadkiem trafić na najlepszą zielarkę w całej Przymorskiej Dziedzinie! Udało ci się tylko dlatego, że wilczychwost i paliflaka trzeba zbierać podczas pełni księżyca.

Kurul chciał coś odpowiedzieć, lecz jego nos znów się uaktywnił i na kilka minut całkiem przejął inicjatywę. Nieznajoma cierpliwie przeczekała kanonadę, po czym wręczyła mu czyściutką płócienną chusteczkę.

- Chodź ze mną, zanim znów się rozpada. Pomyślę nad leczeniem, a ty opowiesz mi, co cię tu przywiodło.

W serce wampira wstąpiła nadzieja.



Dom był zdaniem nieumarłego trochę za duży jak na skromną chatkę zielarki, ale izba, do której go zaprowadziła, wydała mu się po prostu modelowa. Pęki ziół suszące się u powały, kociołek z bliżej nieokreśloną, mocno pachnącą i bulgoczącą zawartością, rząd słoików i flasz z grubego szkła, wypełnionych tajemniczymi proszkami i cieczami, wreszcie jakieś nastroszone wielkodziobe ptaszysko, przestępujące z nogi na nogę na oparciu zydla – wszystko to odpowiadało obiegowym wyobrażeniom o znachorskich siedzibach. Z ulgą opadł na ławę, rozprostował zmęczone nogi i w migotliwym świetle lampy ukradkiem przyglądał się gospodyni, która wyjmowała z węzełka zioła i pieczołowicie rozkładała je na stole.

Obszerna brunatna spódnica i bury watowany kaftan nie pozwalały ocenić jej figury, a zgniłozielona chusta zakrywała włosy niczym zakonny welon. Przemknęła mu przez głowę myśl, że w lesie musi doskonale wtapiać się w tło… Binokle o grubych szkłach, osadzonych w topornej oprawce, nie dodawały kobiecie urody, ale jasnobłękitne oczy spoglądały ciepło i przypominały wampirowi ukochaną nianię, która zawsze tak troskliwie opatulała go świeżo wykrochmalonym całunkiem i opowiadała bajeczkę o Kubie Wysysaczu…

Zielarka skończyła segregować roślinki. Podkręciła trochę knot lampy i przysunęła ją bliżej gościa.

- Otwórz usta, wystaw język i powiedz „aa”! – poleciła.– Katar widać gołym okiem, ale muszę sprawdzić gardło.

Skwapliwie wykonał polecenie, aż zaprotestowały stawy żuchwowe.

- Oj… A jednak… Dobrze, możesz już zamknąć.

Zaniepokojony jej słowami o mało nie przytrzasnął sobie języka.

- Czy to coś poważdego? – spytał.

- Ehem… Nie, wyjdziesz z tego… – zauważył, że mówiąc to, odwróciła wzrok. – Zaczniemy od rozgrzewającej kąpieli.

Nawet się nie obejrzał, kiedy stanęła przed nim wielka balia pełna parującej wody, do której znachorka wrzuciła garść pokruszonych liści i kilka fioletowych jagód.

Wręczywszy mu kawał szarego mydła, dyskretnie wycofała się do sąsiedniej izby.

Kurul z pomrukiem zadowolenia zanurzył się w gorącej wodzie. Przymknął oczy i rozkoszował się ciepłem, przenikającym całe ciało. Zaczęła go ogarniać błoga senność…

Nie wyczuł jej obecności, nawet gdy była już całkiem blisko. Zaalarmowała go dopiero skrzypiąca deska w podłodze. Podniósł głowę i po raz wtóry tej nocy otworzył usta na całą szerokość.

Była… oszałamiająca… Jak obciągnięta czarnym jedwabiem klepsydra…Uwolnione spod chusty złociste sploty sięgały bioder… Niebieskie oczy spozierały zaczepnie spod niesamowicie długich rzęs…Odważny dekolt ukazywał… Ukazywał…

Kurul głośno przełknął ślinę. Jego serce na sekundę przyhamowało, a potem ruszyło galopem, aż w uszach wampira rozległ się głośny tętent. Jednocześnie uświadomił sobie dziwny dyskomfort gdzieś poniżej pępka.

Usłyszał jej perlisty śmiech. Rozchyliła wargi i leciutko omiotła różowym języczkiem górne zęby, ostre i długie jak jego własne. Wampir jęknął, czując, że anatomia całkiem wymyka mu się spod kontroli. Wielokrotnie czytał o tym, jak czyjeś serce wezbrało pożądaniem. Jednak to, co wezbrało u niego, wydawało się dość odległe od serca…

W panice chwycił gąbkę i zasłonił część ciała, która właśnie postanowiła zacząć żyć własnym życiem.

- Ss..skaleczysz się… – wybełkotał.

Znów ten śmiech. Wolniutko, krok za krokiem zbliżała się do balii, zalotnie kołysząc biodrami. Stanęła za nim, poczuł na ramionach dotyk ciepłych dłoni, które pieszczotliwie przesunęły się po łopatkach i objęły go w pasie. Włoski na karku stanęły mu dęba. Nie tylko na karku. Nie tylko włoski…

Szczupłe palce o karminowych paznokietkach zręcznie wyłuskały gąbkę.

- Rozluźnij się, złotko. Pomogę ci umyć plecki!



Obudził się z uczuciem pełnego satysfakcji zmęczenia, jakiego doznaje wspinacz po pokonaniu kolejnego szczytu. Ziewnął, przeciągnął się, po czym uniósł kołdrę i zerknął z niedowierzaniem. Wszystko wyglądało normalnie, a przecież wczorajsza transformacja na pewno mu się nie przyśniła!

- Śniadanko, kochanie!

Drgnął i prędziutko podciągnął kołdrę do pasa.

W drzwiach stała gospodyni w zwiewnym różowym peniuarze i w pantofelkach ozdobionych łabędzim puchem. W rękach trzymała tacę z dwoma szklanicami wypełnionymi napojem barwy barszczu. Podeszła, postawiła poczęstunek na nocnym stoliku i usiadła na brzegu posłania.

- AB, z sosem tabasco i odrobiną pieprzu – poinformowała.

- Tylko że ja… Nie pijam ludzkiej. Jestem przeciwnikiem przemocy.

- Możesz się częstować bez wyrzutów sumienia. Nikt nie ucierpiał, wręcz przeciwnie! – ze śmiechem rozwiała jego obawy. – Od czasu do czasu w celach leczniczych upuszczam krwi miejscowym drwalom i rybakom. Sami się proszą i jeszcze mi za to płacą!

Uspokojony, wreszcie zaspokoił głód.

- Powoli! – ostrzegła go, sięgając po drugie naczynie. – Ostatni pacjent miał we krwi chyba ze trzy promille…

Rzeczywiście, kiedy skończyli, trochę szumiało mu w głowie, ale poczuł, że wraca utracona w chorobie energia. Władczo objął zielarkę, przyciągnął i posadził sobie na kolanach. Zawsze był trochę nieśmiały w obecności kobiet, jednak tej nocy narodził się nowy Kurul, namiętny i świadomy swoich walorów.

- Ach, Yaggo, jak to możliwe, że taka wampirzyca jak ty mieszka sama! – mruknął, wdychając zapach jej włosów.

- Okrutne zrządzenie losu… – westchnęła. – Moim mężem był Wąpierz Wdały, niech mu urna luźną będzie, młodszy brat stryjecznej babki szwagra matki samego Lestata. Mężny, urodziwy, pełen wigoru…

- I cóż się z nim stało? – przerwał tę wyliczankę nieco rozdrażniony Kurul.

- Stoi tam, na kominku. Została z biedaka tylko garść popiołu.

- ??!

- Padł ofiarą zabobonów…

- Czyżby go… – wstrząśniętemu wampirowi głos uwiązł w gardle.

- Nie, nie! Wmówił sobie, że światło słoneczne jest dla nas zabójcze. Któregoś dnia nieopatrznie uchylił okiennicę i… nastąpiła fatalna reakcja psychosomatyczna… – po policzku Yaggi spłynęła łza. – A potem… Cóż, w tej głuszy trudno trafić na kogoś interesującego. Co za szczęście, że napadłeś na mojego nietoperza – gdyby nie to, nawet bym się nie dowiedziała o twoim istnieniu!

Oj tak, szczęście! – pomyślał Kurul, obejmując ją mocniej. Inaczej nigdy bym się nie dowiedział, że wampiry są zdolne do…

___________________________________________________________________________________

1. Wuj Kurula wwieku 928 lat pod wpływem pewnych wstrząsających przeżyć przeszedł gruntowną przemianę duchową i postanowił wieść odtąd ascetyczny tryb życia. Odprawiwszy pogrążoną w rozpaczy małżonkę i szlochająca dziatwę, zatrzasnął się w prostej sosnowej trumnie i odmówił przyjmowania pokarmów. Po upływie kilku miesięcy anachoreta zmienił zdanie i wrócił na falujące ze szczęścia łono rodziny, ale wyniszczony długotrwałą głodówką organizm nie wytrzymał – wuj zmarł z przejedzenia, wyssawszy pierwszą napotkaną samicę komara. RIP!

2. Miał rację. Czyhające na nieostrożnych przechodniów pająki wcale nie należą do rzadkości. Nie mówiąc już o biedronkach…

piątek, 4 października 2013

Don’t stop the party!


Dedykowane Lotharowi:)

Działało przez dwa dni. Naprawdę działało. Jedzonko do łóżeczka, głaskanie po główce, pocieszanie biednego skrzywdzonego elfika…

A potem powiedziała, żebym się w końcu uspokoił, bo pościel zaczyna pleśnieć. I że brzuch mi urósł od czekolady. Natychmiast sprawdziłem – podłe oszczerstwo! Płaski i śliczny jak zawsze, ani jednej zbędnej fałdki! Zazdrości mi, bo sama musi się ściskać gorsetem albo chodzić cały dzień na wdechu!

Uparły się z Marlą, że mnie oswoją z tą… z tym ich księciem. Co to, zwierzątko jakieś jestem, żebym się musiał oswajać? Powiedziały, że to „zapobiegnie długofalowym negatywnym skutkom traumatycznego przeżycia”. Ten ich magiczny żargon… Jakie skutki? Że niby jakiejś fobii się nabawiłem? Bez przesady. Kogo się miałem przestraszyć, jakiegoś zboczeńca? ZBOCZEŃCA?! BLATHIE, RATUUUNKU!!!

Zaprosiły na wieczór gości, żebym „czuł się pewniej w większym gronie”. Na pewno przylezie to brodate straszydło z Vostokii i zramolały maga…mega…megalomag Marli. I z pół tuzina innych nudziarzy obojga płci. Co to ma właściwie być, kuracja wstrząsowa?

Tak czy owak, postanowiłem zrobić dobre wrażenie. Nowy kubraczek, bufiaste spodenki, łydeczki pięknie obciągnięte jedwabnymi pończoszkami, tu i ówdzie trochę biżuterii kuzynki, subtelny makijaż… Wróć. Zero makijażu. Czy to czasem nie podpada pod przemoc w rodzinie? Powiedziała, że wyglądam "jak drag queen" i brutalnie starła wszystko mokrym ręcznikiem! (Swoją drogą, tusz miał być wodoodporny – więcej nie kupię kosmetyków z dostawą gołębiem pocztowym.) Obie z Marlą nie mają zielonego pojęcia o wizażu i stylizacji. Nic dziwnego, jak były w moim wieku, to używało się przypalonego korka, mąki i połówki buraka.

A potem tak na mnie naskoczyła o te kilka kolczyków w brwi, że zapomniałem spytać, kto to jest ten drag-ktośtam…

Heh, taka niby spostrzegawcza, a nie zauważyła resztek agrafki w zamku od szkatułki na klejnoty! Na wszelki wypadek następnym razem użyję szydełka.

Udało się! Jak zaczęły szczebiotać do pierwszych gości, prysnąłem szybko na górę i podprowadziłem z toaletki Marli trochę pudru i tusz. Kiedy mnie przedstawiały, paru osobom mało oczy nie wypadły z twarzy. Blathie zresztą też… Zawsze wiedziałem, że blada twarz w połączeniu z ciemną oprawą oczu daje piorunujący efekt. Szkoda, że moja wredna kuzynka gdzieś pochowała wszystkie szminki – mogło być jeszcze lepiej.

Okazało się, że książę wcale nie jest taki okropny, przeciwnie, całkiem sympatyczny! Zauważył, że jestem spięty i dolewał mi wina, kiedy Blathie nie widziała. I jeszcze czegoś takiego, co miało śmieszne gwiazdki i napis VSOP na etykietce, i mocno piekło w język.

Zaproponował mi nawet bruderszaft, tylko że Marla nie pozwoliła nam się pocałować. Powiedziała, że on ma na razie „nieustabilizowaną orientację” i to się może źle skończyć. Ja też muszę mieć nieustabilizowaną, bo jak chciałem pójść do ubikacji, to za demona nie mogłem trafić do właściwych drzwi. A jak już wszedłem, to się okazało, że w międzyczasie przenieśli tam kuchnię…

Chciałbym mieć takie ciemne loki jak Pawełek! Śmiał się, jak mu to powiedziałem i stwierdził, że „rude jest piękne”. Sam wiem, przeglądam się przecież w lustrze!

Ale przydałaby się jakaś odmiana od czasu do czasu. Kiedyś, jeszcze w szkole, eksperymentowałem z papilotami. Gniotło tak, że przez pół nocy nie mogłem zasnąć i w końcu rano zapomniałem je zdjąć. Tylko Argh się nie śmiał – myślał, że to ściągi na klasówkę z historii. Głupek, z historii zawsze byłem świetny!

Za to tata od razu rozpoznał swój ukochany „Codziennik Łowiecki”…

…Czemu niby mam iść do swojego pokoju? To on mógłby się do mnie pofatygować! Ta sama droga… Daaałabym ja, daała, ale nie maam komu, jak się nie doczekam, to pójdę do doomu! Hop, siup!… Strasznie się ciemno zrobiło, może by ktoś zapalił światło… Że co? Zejście do piwnicy? Nie, nie, sam wstanę… Mówiłem, że sam wstanę, dewianci! Gdzie z tymi łapami?… Gdy poszła na cmentarz, dopadł ją znienaaacka, a jak każdy zombie, miał wielkiego waaacka!… Ups, przepraszam państwa… Pomyliłem pokoje… Nie, nie przyłączę się… STANOWCZO NIE!… Szła ogrzanka do kochanka, do zielooonego, hahaha, do zielooonego… Szła, szła… A mnie żadna nie chce, ślicznego…CHLIP…CHLIP… Aj, będzie plama na kołnierzyku… Oj,dana, oj, dana, figlował do rana, aż od tych igraszek odpadł mu kutaaasek!… Co mam zamknąć? Gbur jakiś nieokrzesany! Sam się zatkaj, trollu niemyty! PLASK!.. RYMS… Auć! I tak będę śpiewał!! Pobzykałby sobie, ale się nie uda, bo ma maluśkiego jak u krasnoluuuda!… Dziadowska ta oberża… Wszystko jakieś krzywe… Też coś, schody na suficie… AAAA, MAMO, PODŁOGA MNIE BIJE!!!

czwartek, 26 września 2013

Zespół śpiącej królewny



- Nie. Nie wrócisz sam do domu. Zaczekasz na nas i popłyniemy razem, a twoi biedni rodzice będą mi dozgonnie wdzięczni – oświadczyła kategorycznie Blathie.

Fil spróbował mimicznie dać wyraz urażonej męskiej dumie, co nie przyszło mu łatwo, gdyż leżał na brzuchu, zapadając się po uszy w miękkiej pościeli, a jego obolałe pośladki okrywał tylko kompres z mokrego ręcznika.

Wiedźma nie wytrzymała i pogłaskała go jak kota, od czubka głowy do jędrnego zadeczka, na co otrząsnął się z gniewnym fuknięciem.

- Nudzi mi się! – zamarudził – Też mi rozrywka, siedzieć tu i przyglądać się, jak gracie w karty z dwoma starymi piernikami!

- Nie wyrażaj się tak o starszych i mądrzejszych! – zbeształa go kuzynka. – Masz szczęście, że mag Sybarytus tego nie słyszy. Choć może jakaś krótkoterminowa klątwa nauczyłaby cię rozumu… Obawiam się, że moja kuracja była nieskuteczna.

Urażony Fil przykrył głowę poduszką na znak, że nie ma zamiaru dalej uczestniczyć w sporze.

- Wiesz, mały, wybieram się dziś na targ w porcie… – dobiegło go przez warstwę pierza. Miałam zamiar cię zabrać, ale skoro wolisz tak leżeć i użalać się nad sobą…

Poduszka błyskawicznie wróciła na poprzednie miejsce, a elf energicznie usiadł na łożu. Następnie nie mniej energicznie opadł na pościel i przekręcił się na bok, sycząc z bólu.

Blathie pokiwała głową z obłudnym współczuciem:

- Oj, kuzynku, coś mi się zdaje, że dziś zamiast tych opiętych spodenek będziesz musiał włożyć coś luźniejszego… Może spódniczkę?


Fil błyszczącymi z podniecenia oczami wpatrywał się w stosy różnobarwnych szmatek, piętrzące się na straganach. Gniótł w palcach delikatne muśliny, głaskał chłodne jedwabie, przytulał do policzków miękkie futra. Od czasu do czasu sprawdzał, czy za pazuchą bezpiecznie spoczywa mieszek ze złotymi monetami, w które hojnie zaopatrzyła go Blathie. Szczodrość wiedźmy wynikała z wyrachowania – była pewna, że zajęty zakupami elf nie ruszy się ani krokiem poza plac targowy. Miała rację, bo właśnie namiętność do ekstrawaganckich strojów sprawiła, że Fil opuścił po kryjomu dworek rodziców i przystał do gromady wędrownych Emoelfów.

Przymierzając ciemnozielony aksamitny kubraczek z wykładanym koronkowym kołnierzem, stwierdził ze zdziwieniem, że jakoś przeszła mu ochota na kontynuowanie włóczęgi. Co prawda po spotkaniu z wilkołakiem Blathie potraktowała go skandalicznie, ale bez jej pomocy z dużym prawdopodobieństwem skończyłby jako kolacja przemieńca albo… Brr… Wolał nie rozpatrywać innych możliwości…

O ile już wcześniej nie jęczałby w niewoli u Vistulanek, które napadłszy na obozowisko Emoelfów nie wiedzieć czemu uprowadziły tylko jego…1.

I co tu dużo mówić, zdążył się już stęsknić za wygodnym łożem, obfitymi posiłkami i wanną pełną ciepłej wody.

Zapłacił za kaftan i podszedł do kramu płatnerza, na którym pyszniły się miecze i sztylety wykonane ze szlachetnej stali. Fil niespecjalnie interesował się bronią – jego uwagę przyciągnęły drogie kamienie zdobiące rękojeść najmniejszego noża.

- Dobry wybór, panienko! – właściciel kramu, poczciwie wyglądający goblin, spojrzał na niego z aprobatą.

Za to potężnie rozrośnięty w barach mężczyzna z ogoloną głową, wymachujący na próbę długim obosiecznym mieczem, skrzywił się z niesmakiem;

- Nie rozumiem, na co dziewusze broń! Niech lepiej igłą albo szydełkiem wywija, przynajmniej sobie krzywdy nie zrobi.

Elf poczerwieniał i puścił sztylet, jakby naraz zaczął go parzyć.Szybko odszedł od straganu, kryjąc twarz za zasłoną miedzianych włosów. Z westchnieniem pomyślał, że chyba Blathie miała rację, namawiając go do skorzystania z usług balwierza. Może rzeczywiście powinien zmienić uczesanie…

Na myśl o kuzynce zaczął się rozglądać po targowisku. Po zakupach mieli zjeść obiad w portowej tawernie, a Fil zaczynał już odczuwać pustkę w brzuchu.

- Musi to jakoweś paskudne czary! – rozległ się za nim czyjś zafrasowany głos. – Nic, ino czary!

- Dobrze gadasz! Jakeśmy szli do roboty, księżniczka całkiem zdrowa była – odpowiedział ktoś inny płaczliwie.

- A juści! Pomnę, że mnie jeszcze warząchwią zdzieliła, bom po śniadaniu stołu nie uprzątnął.

„Czary? Księżniczka?” Zaintrygowany elf obejrzał się i zobaczył dwóch krasnoludów, z których jeden dźwigał kosz wypełniony po brzegi warzywami, a drugi niósł wypchany worek. Obaj mieli mocno zatroskane miny.

Fil udał, że poprawia klamrę przy ciżmie, a kiedy go minęli,wolniutko ruszył za nimi, ciekawie nadstawiając uszu.


Blathie od pół godziny bezskutecznie usiłowała wypatrzeć kuzyna, w miarę upływu czasu obrzucając go w myślach coraz bardziej wymyślnymi epitetami.

W końcu zguba nadciągnęła w pośpiechu, prowadząc za sobą dwóch skromnie, ale nad podziw schludnie ubranych krasnoludów. Na znak elfa zatrzymali się przed wiedźmą, niepewnie przestępując z nogi na nogę.

- Wiem, wiem, spóźniłem się! – wykrzyknął Fil, uprzedzając wyrzuty kuzynki. – Ale nie masz pojęcia, co za historię usłyszałem!

Blathie spojrzała na jego rozgorączkowaną twarz i westchnęła. Przeczuwała, że nie ominie jej wysłuchanie tej pasjonującej opowieści tu i teraz…

- No więc wyobraź sobie, że oni…

- Hola, kuzynku! – przerwała mu. – Może byś mi naprzód przedstawił swoich nowych znajomych?

Krasnolud, odznaczający się płową czupryną skręconą jak baranie runo, pośpiesznie odstawił kosz i pochylił się w niezdarnym ukłonie.

- Ja żem jest Szósty, pani jaśnie wiedźmo, a ten tutaj to mój młodszy brat, Siódmy.

Dał kuksańca w bok towarzyszowi, który już i tak uginał się pod ciężarem worka, więc tylko spuścił wzrok, wbijając go w czuby starannie wyczyszczonych buciorów.

- Skąd wiecie, kim jestem? – zmarszczyła brwi Blathie.

- Młody panicz mówił… I jeszcze przyobiecał, że zły czar z niebogi zdejmiesz.

Ołowiane spojrzenie wiedźmy spoczęło na rzeczonym paniczu, który nerwowo wzruszył ramionami i uśmiechnął się z przymusem.

- Mama zawsze powtarzała, że mam okazywać życzliwość innym rasom – bąknął.

- Szkoda, że jesteś tak… wybiórczo posłuszny! – odparowała i przeniosła uwagę na Szóstego. – Opowiedz, co się takiego stało.

- Ano, zaczarował nam ktosik naszą księżniczkę, pani wiedźmo,cośmy ją przygarnęli. Dobra była jak anioł i piękna do cudu, a robotna! – krasnolud otarł łzę z kącika oka. – Będzie tydzień, jak po robocie naszliśmy ją wedle chałupy bez ducha. Dycha, ale członkami nie włada, jakoby we śnie pogrążona…

- Przygarnęliście księżniczkę? Piękną i pracowitą? – w głosie Blathie zabrzmiało powątpiewanie. – To może się biedaczka po prostu przeforsowała. Kto was tam wie, do czego ją zmuszaliście… Chłop to chłop, choć i krasnolud!

- Ależ, Blathie! – wtrącił się Fil. – Jak możesz coś takiego insynuować! Ta księżniczka Paulinka cudem ocalała z jakiejś morskiej katastrofy i błąkała się sama po Pokrętnym Borze. Oni się nią zaopiekowali i nawet próbowali odnaleźć jej przyjaciół.

- Skoro tak… Może rzeczywiście mieliście dobre intencje – przyznała niechętnie – Są jakieś szczególne objawy? Gorączka, wymioty, biegunka?

- Nie, wielmożna wiedźmo. Leży jeno biała jako to płótno, cośmy z niego nowe gacie poszyli. I aż dziw bierze, że nic a nic nie zmarniała.

- Rzeczywiście, wygląda to na zaklęcie… Podejrzewam zespół śpiącej królewny.

Krasnoludy spojrzały na nią z obawą.

- Spokojnie, brzmi groźnie, ale jest uleczalne… Zazwyczaj. Przyjdźcie za jakieś półtorej godziny do tawerny „Pod Złamaną Grotbombramsreją ” – zaprowadzicie nas do księżniczki.

Odprawiła ich niecierpliwym skinieniem dłoni, przerywając potok nieskładnych podziękowań i majestatycznie podążyła do portu. Filowi pozostało tylko pośpieszyć za nią.



Dotarli na miejsce późnym popołudniem, więc w chacie krasnoludów panował już półmrok. Blathie i Marla zbliżyły się do posłania księżniczki, a różdżka wróżki rozjarzyła się żółtym światłem, w którym postać leżącej stała się doskonale widoczna. Fil wspiął się na palce, próbując coś dostrzec zza pleców obu kobiet. Wiedźma z namysłem zmarszczyła brwi. Miała doskonałą pamięć do twarzy i ta okolona ciemnymi lokami dziewczęca buzia bardzo jej kogoś przypominała… Na pewno już ją widziała, choć imię księżniczki nic jej nie mówiło.

- Co o tym sądzisz, Marlo?- rozpoczęła konsylium, uznając, że na wyjaśnienia przyjdzie czas później.

- Cóż, jeśli krasnoludy nie zełgały ani czegoś nie pokręciły, to muszę się zgodzić z twoją diagnozą.

- W takim razie trzeba zastosować standardową procedurę – orzekła Blathie – Pocałunek znoszący powinien zadziałać.

Wróżka zafrasowała się.

- Zgoda, to najbardziej skuteczny środek, ale jest zasadniczy problem.Obie jesteśmy tej samej płci, co pacjentka. A krasnoludy… hm… nie spełniają kryterium estetycznego.

- Zapomniałaś o nim! – uśmiechnęła się przyjaciółka, wskazując elfa, z uwielbieniem wpatrzonego w nieprzytomną księżniczkę – Ładniutki jak wszyscy w naszej rodzinie, płeć też ma odpowiednią.

- Jesteś tego pewna? Wiesz, nie chciałabym jakichś komplikacji…

- Bez obaw! – uspokoiła ją Blathie – Zdarzało mi się zmieniać mu pieluchę. No i do dziś pamiętam, jak wrócił ze szkoły z płaczem, bo okazało się, że Argh ma dłuższego siusiaka…

- Żartujesz? – oczy wróżki zrobiły się okrągłe – Chodzili do tej szkoły na golasa?

- Jasne, że nie. Ale na przerwie urządzili sobie konkurs sikania do kosza na papiery.

Marla spojrzała na Fila z potępieniem, mrucząc pod nosem coś, co zabrzmiało jak: „Bezstresowe wychowanie! Też coś!”, a wiedźma energicznie nim potrząsnęła:

- Zamiast się tak gapić, lepiej ją pocałuj!

Elf ocknął się z zachwycenia, ale przypominał teraz młodego mnicha, któremu właśnie zaproponowano dokonanie świętokradztwa.

- Pocałować? A jak się obudzi? – zająknął się.

- O to właśnie chodzi – zapomniałeś, po co tu przyszliśmy?

Fil z wahaniem pochylił się nad łóżkiem, wyprostował się, rzucił kuzynce pełne paniki spojrzenie wielkich orzechowych oczu, znów się schylił i wreszcie desperacko wpił usta w różane wargi księżniczki.

Przyjaciółki znieruchomiały w pełnym napięcia wyczekiwaniu, a zbite w ciasną gromadę krasnoludy zdawały się nie oddychać.

Przez kilka sekund nic się nie działo, a potem izbę zaczęła napełniać mgła, w której powoli zacierały się kontury przedmiotów, sylwetki, rysy twarzy. Gdy zgęstniała do konsystencji bitej śmietany, zabrzmiał rozanielony młodzieńczy głos:

- Mmm… Jeszcze, słodka wiewióreczko!

Odpowiedział mu okrzyk, w którym przerażenie splotło się z oburzeniem, po czym rozległy się odgłosy gwałtownej szamotaniny.

Marla jako pierwsza odzyskała przytomność umysłu. Szybko odnalazła w pamięci właściwe zaklęcie i kilkoma energicznymi ruchami różdżki rozpędziła opar.

Widok, jaki ujrzała, skłonił ją do przetarcia oczu. Gdy to nie pomogło, przełamała niewieścią próżność i sięgnąwszy do eleganckiej torby ze smoczej skóry, wydobyła parę binokli.


Kiedy Blathie weszła do saloniku, wróżka spojrzała na nią pytająco. Wiedźma wzruszyła bezradnie ramionami.

- Płacze. Już dwie godziny tak buczy. Zrobił sobie krótką przerwę na gorącą czekoladę z bułeczką, a potem znowu zaczął…

– Dziwisz się? – Marla westchnęła ze współczuciem. –Tyle ostatnio przeżył, biedaczek… Porwanie, próba pożarcia żywcem, a teraz jeszcze molestowanie przez obcego faceta!

Pawełek, na wpół leżący na szezlongu, pokraśniał i opuścił wzrok z miną skruszonego na drobne kawałki winowajcy.

- Nie byłem sobą… – wymamrotał. – Te włosy i w ogóle…Wiesz , że zawsze ubóstwiałem rude!

Zamilkł, kiedy wzrok Blathie zagroził mu szybką i nieodwracalną przemianą w kupkę popiołu.

_________________________________________________________________________________

1. A jednak było to całkowicie uzasadnione. Podczas napaści Fil siusiał właśnie pod młodą brzózką i był jedynym Emoelfem, którego płeć nie budziła wątpliwości.


sobota, 14 września 2013

Wynijdź z tego domu!

http://www.youtube.com/watch?v=BCHd-vFnsB0

Szalupa wspięła się na grzbiet fali, na sekundę zawisła w bezruchu, po czym opadła, a Skorpion i Kurul przeturlali się na dziób. Gdy raczkując po dnie łodzi usiłowali odszukać wiosła, niebo nad nimi przybrało naraz barwę absolutnej czerni, a kołysanie ustało. Jednocześnie obaj odnieśli wrażenie, że przestrzeń wokół nich gwałtownie się skurczyła.

Ludzkie zmysły Skorpiona przekazywały mu tylko dwie informacje: było ciemno i coś paskudnie śmierdziało. Kurul był w trochę lepszej sytuacji – jako wampir doskonale widział w ciemnościach. Początkowo sądził, że znaleźli się w krypcie, na co wskazywało niskie, półokrągłe sklepienie. Potem dojrzał w pobliżu dziobu dziwne twory przypominające stalagmity i stalaktyty, a w pewnym oddaleniu od rufy – spory okrągły otwór, co sugerowało, że przebywają w jaskini.

Przywykł od razu rozstrzygać wątpliwości, więc przełożył nogę przez burtę, stanął i… runął na plecy, gdy stopa trafiła na śliskie i mokre podłoże. Ku miłemu zaskoczeniu wylądował na czymś miękkim i elastycznym, nie doznając najmniejszego uszczerbku. Usiadł, ale nim zdążył się pozbierać, w ciemnym dotąd otworze pojawiło się migotliwe światełko. Źródłem blasku był przezroczysty pojemnik w formie walca, w którym jak maleńkie iskierki wirował rój świecących owadów. Walec zaś tkwił w pięciopalczastych łapach niewysokiej człekokształtnej istoty, jakiej Kurul nigdy jeszcze nie oglądał.

Brunatna, pokryta pasmami śluzu skóra upodabniała ją do wielkiego płaza, ale poruszała się pewnie na tylnych łapach, bez trudu zachowując równowagę. Duża baniasta głowa była pozbawiona otworu gębowego i uszu, a para wyłupiastych oczu znajdowała się w miejscu normalnie zajmowanym przez nozdrza. Stworzenie uniosło dziwną latarnię i światło omiotło szalupę z zawartością w postaci wytrzeszczającego oczy Skorpiona. Potem przeniosło się na wciąż siedzącego obok Kurula i dało się słyszeć ciężkie westchnienie. Człekokształtny ostrożnie odstawił przejrzysty walec i sięgnął łapami do szyi. Przez chwilę wampir był pewien, że zamierza ukręcić sobie głowę, gdy jednak oddzielił ją od karku, pod spodem ukazała się ludzka twarz. Chuda, okolona rzadką jasną bródką, z nosem przypominającym ptasi dziób i parą małych, blisko osadzonych oczek. Na obliczu malował się wyraz głębokiego zafrasowania.

- Znowu! Już trzeci raz w tym miesiącu! A przecież zaprogramowałem go na plankton. Wszystko inne funkcjonuje bez zarzutu! – przemówił nieznajomy, a jego wzburzony głos przeszedł stopniowo w zrzędzenie. – Jedyna usterka, której dotąd nie udało mi się wyeliminować! A oni oczywiście zaraz się do tego przyczepią! Powiedzą, że jestem nieudolny. Że stwarzam zagrożenie. Zawsze czepiają się drobiazgów, nieistotnych szczegółów. Nie umieją ogarnąć idei, dojrzeć istoty…

- Przepraszam! – przerwał mu Skorpion, który odszukał wreszcie jedno z wioseł i poczuł się pewniej, trzymając w garści solidny kawał drewna. – Wszystko to jest oczywiście bardzo ciekawe, ale mam pytanie…

- Otóż to! – przyłączył się Kurul. Znaleźliśmy się tu dość nieoczekiwanie i wbrew swojej woli. To niezwykłe i bardzo interesujące miejsce, jednakowoż jesteśmy nieco zdezorientowani i chcielibyśmy się dowiedzieć…

- Gdzie, do demona, jesteśmy?! – ryknął wojownik, kładąc kres kurtuazyjnej przemowie wampira.

Oślizgły jegomość przygarbił się ze strachu i upuścił kulisty hełm, który upadł z dziwnym mlaśnięciem. Jednak już po chwili właściciel hełmu wyprostował się dumnie i rzekł:

- Macie zaszczyt znajdować się w paszczy pierwszego w świecie, ba, we wszechświecie, walenia użytkowego! Ja zaś jestem pomysłodawcą i twórcą prototypu!

Do Kurula dotarło przede wszystkim to, że ma zaszczyt siedzieć na języku morskiego potwora, więc nie zwlekając uczepił się burty i dał szczupaka do łodzi. Skorpion ostentacyjnie przerzucił wiosło z lewicy do prawicy i indagował dalej:

- Taa… A ten cały prototyp… Czy jak mu tam… Gdzie się aktualnie znajduje?

Odpowiedziało mu pełne urazy milczenie. Usta obcego zacisnęły się w wąską kreskę, a małe oczka spoglądały na Skorpiona z pogardą. Kurul postanowił przejąć inicjatywę.

- Wybacz! – powiedział z przepraszającym uśmiechem. – Mój towarzysz to całkowity ignorant. Ja zaś chętnie dowiedziałbym się czegoś więcej o twoim dziele, panie…

- Zwą mnie magister Jonas! – przedstawił się człowieczek. Jestem absolwentem wydziału animalistycznego Wszechnicy w Trójgrodzie.



- Niestety, nie mogę was zaprosić na dół – Jonas postawił na ławeczce szalupy miseczki z dość podejrzanie wyglądającą zawartością. – Nie mam więcej ubrań ochronnych, a jego żołądek wydziela żrący sok. Poza tym, któryś mógłby się poślizgnąć i wpaść do jelita.

Kurul z ciekawością pomacał przerzucony przez burtę brunatny kombinezon.

- To też mój pomysł. – wyjaśnił naukowiec. – Zupełnie nowa substancja, nazwałem ją gomma. Ma doskonałe właściwości izolujące i jest bardzo elastyczna, z łatwością dopasowuje się do każdego kształtu. Jestem przekonany, że kiedyś znajdzie się w powszechnym użyciu.

- Rzeczywiście, niesamowity efekt! – rzekł z podziwem wampir, rozciągając palec jednej z rękawiczek na długość kilkunastu centymetrów. – Ludzkość będzie ci bardzo wdzięczna za ten wynalazek.

Magister Jonas pokraśniał z ukontentowania i przypomniał sobie o obowiązkach dobrego gospodarza.

- Ale my tu gadu-gadu, a strawa stygnie. Częstujcie się! – poprosił.- Nie ma nic zdrowszego niż potrawka z wodorostów z sosem rozwielitkowym.

Skorpion, który nie czekał na zaproszenie i opróżnił już połowę miseczki, zakrztusił się, lecz dzielnie przełknął i po krótkim namyśle znów podniósł do ust łyżkę.

- Niestety, muszę przestrzegać bardzo rygorystycznej diety – wampir przybrał obłudnie boleściwy wyraz twarzy.

- To może chociaż kubeczek nalewki z krewetek?

Kurul potrząsnął głową z nieźle udanym żalem.

- Mistrzu, nie chcielibyśmy nadużywać twojej gościnności.

- Stanowczo, nie chcielibyśmy… – mruknął Skorpion, odstawiając pustą miseczkę. – Przychodziło mi jadać różne rzeczy, ale…

Wampir zgromił go spojrzeniem.

- Ja i mój nieokrzesany przyjaciel bylibyśmy ci niezmiernie wdzięczni, gdybyś nam pomógł dostać się na ląd. Nie dość, że zupełnie straciliśmy orientację, to jeszcze spłukało nam połowę załogi – tym razem twarz Kurula wyrażała autentyczny smutek.

- Ależ oczywiście, że wam pomogę! – pośpieszył z zapewnieniem Jonas. – Niestety, będziemy musieli przybić do brzegu dość daleko od nadmorskich osiedli, żeby nie siać paniki ani nie budzić sensacji.

- To nic, to nic! – zapewnił nieumarły. – Na lądzie doskonale damy sobie radę.

Jego słowa przypieczętowało beknięcie Skorpiona, które odbiło się głośnym echem od podniebienia wieloryba.



Czarny habit brata Prewencjusza furkotał wokół jego żurawich nóg, a sandały przy każdym kroku mocno zagłębiały się w ziemię. Zdawało się, że mnich nie tyle idzie, ile ze złością wbija stopy w ścieżkę. Sankcjonary starał się nadążyć za konfratrem, co kosztowało go wiele wysiłku – krótkie nóżki nie pozwalały na stawianie posuwistych kroków, a nadmiar kilogramów spowalniał ruchy.

Odetchnął z ulgą, kiedy Prewencjusz wreszcie przystanął i zwrócił w jego stronę pałającą gniewem twarz o surowych, ascetycznych rysach.

- To już przechodzi wszelkie wyobrażenie! – wybuchnął. – Musieliśmy się pogodzić z faktem, że ci zepsuci do szpiku kości arystokraci przez całe lato sieją zgorszenie w Międzyruczajach, ale tutaj! Dwa kroki od naszego klasztoru? W tej głuszy?

- Może to tylko plotki… – ośmielił się wtrącić Sankcjonary, chcąc przedłużyć odpoczynek. Korzystając z zaaferowania drugiego mnicha, przysiadł na chwilę na zwalonym pniu i rozwinął tłumoczek z prowiantem.

- Plotki! Też coś! A jeśli nawet, to w każdej pogłosce tkwi ziarno prawdy. I żeby to jeszcze chodziło o kogo innego, ale te poczciwe, tępe krasnoludy?! – Prewencjusz aż złapał się za wianuszek siwiejących włosów i wydarł dwa spore pęczki z cebulkami.

Jego towarzysz gorliwie przytaknął skinieniem głowy, jako że usta miał szczelnie wypełnione razowcem ze smalcem.

Szybko dobył z zawiniątka mile bulgocący bukłak.

- Nie ośmielę się pokłonić przed szlachetnymi obliczami Ośmiookiego Pana, póki nie zrobimy porządku z tymi wszetecznikami!

Brat Sankcjonary przełknął wino i ubrał pucułowatą, lśniącą od potu twarzyczkę w maskę świętego oburzenia.

- I ja także, bracie, i ja także! Wszak uleganie chuciom jest mu wstrętniejsze niźli opilstwo czy łakomstwo… – zatrzepotał serdelkowatymi palcami.

- Dlatego trzeba nam pośpieszać! – zarządził ku jego rozczarowaniu Prewencjusz. – nim się ruja i porubstwo na dobre w Pokrętnym Borze zagnieżdżą…



Książę Pawełek z satysfakcją dobrego gospodarza obrzucił spojrzeniem lśniącą czystością izbę. Na wyszorowanym do białości stole, nakrytym kolorowym bieżnikiem, stał gliniany dzbanek z polnymi kwiatami. Naprawione okno przesłaniała bielutka zazdrostka. Starannie wyprany przyodziewek spoczywał w drewnianej skrzyni wraz z kilkoma woreczkami pachnącej lawendy. W nowych siennikach nawet najbystrzejszy obserwator nie dopatrzyłby się robactwa, a pościel była sztywna od krochmalu.

Książę uśmiechnął się na wspomnienie Drugiego, z nabożeństwem trzymającego w grubych paluchach igłę i płat czystego płótna, Piątego, pochylonego nad niedawno zakupioną balią i tarą, Szóstego, mieszającego polewkę rybną w wyczyszczonym do połysku kociołku… Taak… Grunt to dobra organizacja pracy.

Krasnoludy były zachwycone metamorfozą, jakiej uległa ich chata, a Pawełek czuł się bezpieczny w ich towarzystwie. Mógł spokojnie czekać, aż przyniosą mu wieści o zaginionych przyjaciołach – w tej okolicy każdy obcy przybysz od razu rzucał się w oczy i budził sensację. A w aktualnej postaci książę wolał nie ryzykować samotnej wędrówki…

Pawełek uniósł pokrywkę i sprawdził, jak się miewa przeznaczone na wieczerzę pieczyste. Na wszelki wypadek dorzucił drew do kuchennego pieca, a następnie wyszedł z chałupy. Krytycznie przyjrzał się dziurawemu dachowi, którego naprawa wciąż się odwlekała. Krasnoludy wracały do domu o zmierzchu, a ciemności nie sprzyjały robotom dekarskim.

Po ostatniej obfitej ulewie książę zdecydował się wziąć sprawy w swoje ręce, więc teraz uzbrojony w młotek oraz garść gwoździ wspiął się na drabinę i zabrał do przybijania obluzowanych gontów. Zaabsorbowany pracą nie zauważył, że na polanie pojawili się intruzi.

- Bezbożnico! – nabrzmiały wściekłością głos był tak donośny, że przedarł się przez stukot młotka. Zaskoczony Pawełek gibnął się na drabinie, ale na szczęście zdążył uchwycić się krokwi. Stanął pewniej i spojrzał w dół.

Jego oczom ukazali się dwaj mężczyźni w mnisich szatach. Jeden z nich, obdarzony słusznym wzrostem i grzmiącym głosem, powtórzył, wyciągając oskarżycielsko wskazujący palec w stronę dachu:

- Bezbożnico!

Drugi z nowo przybyłych, stojący nieco z tyłu mały grubasek, nie rzekł nic, gdyż właśnie usiłował chyłkiem wepchnąć sobie do ust pajdę chleba.

- Opuść to nieszczęsne domostwo, nieczysta niewiasto! Nie kalaj go dłużej swoją obecnością!

Do księcia w końcu dotarło, że to on jest jedyną istotą płci żeńskiej w tym towarzystwie, a więc musi być adresatką inwektyw ciskanych przez mnicha.

- Do mnie mówisz, ojczulku? Chybaś rozum postradał! – odkrzyknął.

- Powiadam, wynijdź z tego domu i nie waż się tu powracać! – padła gromka odpowiedź wysokiego zakonnika. Niższy nadal zachowywał neutralność, racząc się za plecami towarzysza kawałkiem kiełbasy.

- Sam sobie wynijdź i to prędko, pókim dobry! – książę groźnie machnął młotkiem.

Jego przeciwnik spurpurowiał na twarzy.

- Pókim dobry? Ach, więc to tak! Mało, że z siedmioma naraz żyjesz, toś jeszcze transwestyta?!

Za jego plecami rozległ się tłumiony kaszel – tłusty braciszek z wrażenia zakrztusił się wędliną.

- Ostrzegam cię, nikczemniku! Nie wystawiaj na próbę cierpliwości Ośmiookiego Pana, bo srodze cię ukarze za zuchwalstwo i zboczeństwo!

- A któż to taki, ten twój Ośmiooki? – zainteresował się książę. – jakiś gatunek pająka?

Mnicha ogarnęło tak silne wzburzenie, że nie był w stanie nic wyrzec - otwierał tylko bezgłośnie usta. Za to drugi zakonnik pochłonął wreszcie oporną kiełbasę i piskliwym głosikiem przyszedł mu w sukurs:

- Jak śmiesz się naigrawać z wielkiego bóstwa, którego pokornymi sługami jesteśmy? Nie wiesz, że przed jego wzrokiem nic się nie ukryje?

- „A jeśli mąż czyni ze swego przyrodzenia użytek przeciwny naturze, będzie mu ono odjęte – uschnie jako liście jesienne i jako one opadnie…” zacytował z emfazą jego kompan, odzyskawszy wreszcie mowę.

Książę wybuchnął tak gwałtownym śmiechem, że drabina zakołysała się pod nim. Przez parę sekund próbował odzyskać równowagę, ale bez skutku – poleciał w dół, a młotek podążył jego śladem. Kiedy ciało Pawełka dotknęło murawy, spadające narzędzie ugodziło go w głowę. Młodzieniec drgnął konwulsyjnie i znieruchomiał.

Na ten widok brat Prewencjusz wzniósł ramiona ku niebu:

- Zaiste, sprawiedliwe są wyroki Ośmiookiego Pana!

- I rychła jest jego pomsta! – dorzucił Sankcjonary, sięgając dyskretnie do węzełka z jedzeniem.

niedziela, 8 września 2013

Diabelnie przyjemne zajęcie

Angst stream...

http://www.youtube.com/watch?v=zREOb6vz7M8

- Na Kanufa Wielkiego Młota, któż to?! – ochrypły bas nieprzyjemnie podrażnił błonę bębenkową Pawełka.

Ziewnął, przetarł oczy i zobaczył nad sobą z gruba ciosane oblicze, należące z pewnością do krasnoluda. Błyskawicznie wróciła mu przytomność umysłu – usiadł na posłaniu, starając się ocenić położenie. Krępy, barczysty krasnolud wpatrywał się w niego z osłupieniem, a kilku innych pakowało się właśnie do izby, głośno tupiąc podkutymi buciorami i pobrzękując oskardami. Szybko policzył potencjalnych przeciwników i zdenerwował się – było ich aż siedmiu.

- Co za jedna? – spytał najbliżej stojący krasnolud, którego oko przesłaniała czarna opaska.

- Jaaa…jestem ksią…żniczka Paulinka… – wyjąkał książę, z trudem powstrzymując się od natychmiastowego zatkania nosa. Odór dawno niemytych ciał wciskał się w nozdrza i przewiercał aż do mózgu.

- Znaczy się, z tych tam… arystokratów? – drążył osiłek.

- Właśnie.

Krasnolud odwrócił się i wyjaśnił pozostałym:

- Słyszeliście – księżniczka. Znaczy się, roboty niezwyczajna, ale nic to – wprawi się.

Zaniepokojony Pawełek nadstawił uszu.

- Trzeci, śmigaj do spiżarni, jadła przynieś, tylko żywo! Zabiedzona jakaś arystokratka… Piąty, do stołu nakryj!

Na dźwięk słowa „jadło” kiszki młodego człowieka odegrały fanfarę. Wkrótce stół starannie wytarto rękawem, przykryto pożółkłą gazetą i położono na nim bochen chleba, osełkę masła i pieczonego dorsza. Obok stanął dzban z piwem i cynowy kufel. Książę żarłocznie rzucił się na wiktuały, a krasnoludy rozsiadły się na stołkach, przyglądając mu się ciekawie.

Kiedy już zaspokoił głód, jednooki zagaił:

- Nie pytam, skąd się tu wzięła – nie ciekawym. Po Pokrętnym Borze niejednego licho wodzi. Ale skoro przyszła, ostanie z nami!

Pawełek dopił piwa, odstawił kufel i koronkowym mankietem starł z ust resztki piany.

– Wdzięcznyy…aa wam jestem za gościnę, ale muszę ruszać dalej – zaoponował, próbując jednocześnie ocenić możliwości bojowe swego obecnego wcielenia. Wydawały się marne…

- Jakem Pierwszy, ostanie i basta! – krasnolud gniewnie zmarszczył krzaczaste brwi. – Baby nam trza!

Żołądek księcia wywrócił salto, zderzając się po drodze z sercem, a wyobraźnia zaczęła mu podsuwać malownicze obrazy, od których zrobiło mu się gorąco. I pomyśleć, że jeszcze niedawno największym zmartwieniem wydawały mu się zaloty Thruda Osiem Cali!

- I czego się rumieni? Toć ja nie o zgorszeniu jakowymś gadam! – uspokoił go Pierwszy – Chałupę jeno trza ochędożyć, strawę uwarzyć…

Pawełek ochłonął. Skoro tak, postanowił, należy uśpić czujność przeciwnika, idąc na kompromis. Pociągnął nosem i skrzywił się.

- Dobrze. Ale w takim razie zaczniemy od kąpieli! – rzekł władczym tonem, dobrze znanym jego zamkowej służbie.

Krasnoludy popatrzyły po sobie ze zdziwieniem. „Kąpiel” kojarzyła im się wyłącznie z niefortunnym poślizgnięciem się podczas przeprawy przez potok.

- I co tak pootwieraliście gęby? Nagrzać mi zaraz gar wody! Macie jakąś balię?

- Beczka po kapuście się nada? – spytał z nadzieją Piąty.

Pawełek wzniósł oczy do nieba.

- Może być. – orzekł łaskawie. – I ściągajcie te brudne łachy, ale już!

Wyczytawszy w ich spojrzeniach konsternację, dodał:

- Co, myślicie, że gołego chłopa nie widziałee…am? Też coś!

Siedem par rąk posłusznie sięgnęło do troczków przy barchanowych gaciach…



Hvarel ciężko westchnął i z rezygnacją wpatrzył się w sufit. A więc epizod pt. Wielka Ucieczka Barda dobiegł końca, zanim się jeszcze na dobre zaczął, zaś on sam znalazł się w takim samym położeniu, w jakim był poprzednio. Z małą różnicą – tym razem okowy tak ściśle obejmowały jego nadgarstki, że nie mogło być mowy o jakichkolwiek próbach uwolnienia się od nich…

Kiedy elf przekroczył drzwi kajuty, dostrzegł krótki korytarzyk prowadzący do schodów. Niestety, ujrzał również dwie siedzące na stopniach kobiety, których miecze pozwalały się domyślać, w jakim celu się tam znajdują. Hvarel miał swój moment chwały – heroicznie spróbował przedrzeć się miedzy strażniczkami, choć jego ubiór nie sprzyjał podejmowaniu walki – krępował ruchy i stanowił kiepską osłonę przed ostrzami. Na szczęście dla bohatera zbrojne niewiasty potraktowały go raczej jak niesfornego chłopca niż groźnego przeciwnika – po krótkiej, bezkrwawej szamotaninie musiał pogodzić się z losem pokonanego i potulnie wrócić do tymczasowego więzienia.

Im dłużej tak leżał, tym szybciej rezygnacja ustępowała miejsca rozdrażnieniu, a potem wściekłości. Gdy skrzypnęły drzwi, elf był już o krok od zimnej furii. Na widok wchodzącej blondynki jego twarz stężała w gniewnym grymasie, a oczy zaczęły ciskać błyskawice.

Kobieta przysiadła na brzegu koi.

- Posłuchaj, wiem, co czujesz, ale nie mamy innego wyjścia – zaczęła spokojnie.

- Coś takiego! – warknął. – Biedactwa! Ktoś was zmusza, żebyście mnie tak traktowały?

- Jesteśmy Vistulankami – wyjaśniła.

- A ja jestem elfem, do usług! I co z tego? To jakaś sekta, czy co? Składacie ofiary z ludzi na pełnym morzu?

- Widzę, że o nas nie słyszałeś – kontynuowała cierpliwie. – Moje plemię składa się z samych kobiet. Żaden mężczyzna nie ma wstępu na nasza wyspę, chyba że same go przywieziemy.

- Po co? W charakterze dania głównego?

- Nie kpij. Musimy zadbać o zachowanie liczebności plemienia. A tego, niestety, nie da się załatwić we własnym zakresie… –  spochmurniała.

Elf otworzył usta, zamknął je, znów otworzył, po czym wybuchnął gromkim śmiechem. Przez dłuższą chwilę nie mógł się uspokoić, łzy spływały mu po policzkach, a trząsł się tak, że tylko łańcuchy powstrzymywały go przed stoczeniem się na podłogę. Jasnowłosa patrzyła na to ze zdumieniem.

- I porywacie ich siłą? – wykrztusił wreszcie. – I zakuwacie w kajdany? A nie prościej byłoby ogłosić nabór?

Wzrok Vistulanki wyrażał nieufność.

- Próbujesz mnie podejść? – spytała i szybko sprawdziła, czy okowy dobrze trzymają. – Słyszałam, że elfy są sprytne i podstępne…

Hvarel wywrócił oczami.

- Ależ ty jesteś nieuświadomiona! Akurat do TEGO żadnego mężczyzny nie trzeba zmuszać! Wiesz, to diabelnie przyjemne zajęcie… Dla obu stron…

- Skąd mam wiedzieć?– wyrwało się rozmówczyni. – Żadna z mojego pokolenia jeszcze tego nie robiła!

- Czyli nawet nie wiesz, o czym mówię? – spytał bard z filuternym uśmieszkiem.

- Nie przesadzaj. Mamy na wyspie konie i bydło. Drób też.

- Mężczyzna to nie ogier ani kogut! – obruszył się.

- Nie bądź drobiazgowy.

Na chwilę zapadło niezręczne milczenie, które zdecydował się przerwać elf.

- Cywilizowani ludzie chcą się zwykle trochę poznać, zanim pójdą do łoża – oświadczył.

- A elfy?

- Elfy mają jeszcze więcej ogłady! – prychnął. – Jestem Hvarel z Malinowego Chruśniaka, a ty?

- Mam na imię Innocencja Intakta. Jestem władczynią Vistulanii! – powiedziała jasnowłosa, unosząc dumnie podbródek.

piątek, 6 września 2013

Les héros sont fatigués

Mad ma za sobą burzliwe przeżycia – mooorze wina, mnóstwo emocji, a potem powrót w środku nocy do samotnego zimnego łóżka, które kołysało się, kołysało, kołysało…
http://www.youtube.com/watch?v=koJlIGDImiU

Ciężka od wody spódnica oblepiła się Pawełkowi wokół nóg, a w ciżmach miał pełno mokrego piasku. Wiatr splątał mu włosy, które przy każdym podmuchu zasłaniały twarz. Brnął przez wydmy w stronę ciemnej ściany lasu i zastanawiał się, gdzie mogą teraz być jego towarzysze.


Kiedy „Pogromca łososi” niespodziewanie osiadł na mieliźnie, spuścili na wodę szalupę i energicznie wzięli się do wioseł. Nawet bard i książę nie próżnowali, chcąc wreszcie poczuć pod stopami stały ląd.

Niestety, fatum sprzysięgło się przeciwko nim, postanawiając wziąć odwet za długie dni niczym niezakłóconego rejsu…

Nieoczekiwanie na spokojnej dotąd powierzchni morza uformował się szybko rosnący krąg piany, a wzburzone fale zaczęły gwałtownie huśtać łódką. Z wody wynurzało się ciemne, obłe, lśniące cielsko. Było spore…wielkie… ogromne…

- Wieloryb? Tutaj? – z niedowierzaniem wykrzyknął Skorpion, wiosłując ze wszystkich sił, aby jak najszybciej oddalić się od monstrum.

- Co by to nie było, lepiej wiejmy stąd! – Hvarel zanurzał w wodzie pióro wiosła z niespotykana wcześniej szybkością.

Kurul wpatrywał się w fale, jego oczy i usta zdawały się współzawodniczyć ze sobą pod względem stopnia rozwarcia, zaś na bladych policzkach pojawił się nikły rumieniec – jeśli chodzi o mieszkańców morza, wampir widywał do tej pory jedynie ostrygi, krewetki i marynowane śledzie.

Pawełek, który zawsze źle znosił kołysanie, puścił właśnie wiosło i przechylił się przez burtę, gdy kolejna fala dosięgła dziobu szalupy, łódka stanęła dęba, a książę przekoziołkował na rufę. Poczuł jeszcze, jak jego potylica boleśnie zderza się z czymś twardym i świat postanowił na jakiś czas zniknąć.

Kiedy odzyskał przytomność, przekonał się ze zdziwieniem, że morze wypluło go na brzeg. We włosach miał algi, w ustach piasek, był przemoknięty i obolały, ale bez wątpienia nadal mógł się zaliczać do świata żywych, choć chwilowo oglądał go z punktu widzenia wyrzuconej na suchy ląd płastugi. Na ramieniu siedziała mu mewa, zezując paciorkowatym okiem na niedoszły łup. Kiedy się poruszył, ciężko zerwała się do lotu, skrzecząc jakiś niepochlebny komentarz.

W końcu udało mu się przejść do pozycji wertykalnej, a nawet zrobić parę chwiejnych kroków. Doszedł do wniosku, że na plaży nie może oczekiwać ciekawych perspektyw na najbliższą przyszłość i zdecydował się na żmudną wędrówkę w kierunku nadmorskiego lasu. Teraz widział już całkiem wyraźnie powykręcane pnie sosen, a piasek pod stopami zaczął ustępować miejsca poprzerastanej korzeniami murawie.


Kiedy Pawełek w tak dramatyczny sposób opuszczał szalupę, pozostali wioślarze również zostali brutalnie rzuceni na rufę, ale udało im się pozostać w łódce. Tylko Hvarel dostrzegł, co się stało z obiektem jego westchnień i usiłował ocalić piękną dziewicę, chwytając ją za suknię. Niestety, trzask rozdzieranego materiału obwieścił porażkę barda, który w desperacji pochwycił pustą baryłkę po słodkiej wodzie i rzucił się z nią w fale, próbując wypatrzeć wśród nich czerwoną plamę spódnicy. Wczepiony w antałek, unosił się na powierzchni wody niby wielka boja, coraz bardziej oddalając się od łódki. Rozkołysane bałwany podawały go sobie jak piłkę. Mijały minuty, kwadranse, wreszcie godziny, a Hvarel wciąż znajdował się na pełnym morzu. Zdrętwiałe ramiona ostatkiem sił obejmowały beczułkę, a ciało sztywniało z zimna. Zaczynał już popadać w kompletne otępienie, gdy drewniane klepki stuknęły w coś znacznie pokaźniejszego. Była to burta jednomasztowca, którego szkarłatny żagiel złowrogo łopotał na wietrze.


Mimo kliku ciepłych pledów i płonącego w żelaznym piecyku ognia Hvarel ciągle dygotał z zimna i szczękał zębami, a kajuta nieustannie kołysała mu się przed oczami, gdy tylko próbował uchylić powieki. Koja, na której spoczywał, była szeroka i wygodna, w innych okolicznościach chętnie zapadłby w sen, ale nie miał zwyczaju sypiać z rękoma przykutymi do wezgłowia…

Ktoś uniósł mu głowę i przytknął do ust naczynie. Spragniony, chętnie przełknął nieco płynu i rozkaszlał się, czując palenie w gardle.

- Wypij jeszcze, to cię rozgrzeje! – nakazał kobiecy głos.

Zacisnął usta i otworzył oczy. Nad koją pochylała się z kubkiem w ręku wysoka blondynka, przypatrując mu się uważnie. W jej błękitnych oczach nie było ani cienia zalotności – mierzyła go wzrokiem jak kupiec oceniający wartość towaru.

- No już, pij! Jeśli się rozchorujesz, nie będzie z ciebie żadnego pożytku – ponagliła, a on posłusznie spełnił polecenie, czując, jak po przemarzniętym ciele rozlewa się fala ciepła.

- Pożytku? Jesteście handlarzami niewolników? – zapytał słabym głosem.

- Niezupełnie – kobieta potrząsnęła krótką czupryną i poprawiła na nim koc.

Bard poczuł się nieco pewniej, na co niewątpliwy wpływ miał krążący teraz w jego żyłach alkohol.

- W takim razie zdejmij mi to żelastwo! – zażądał, potrząsając kajdanami. – I zaprowadź mnie do waszego kapitana.

- JA tutaj dowodzę – odparła spokojnie, opierając dłoń na rękojeści zatkniętego za pasem puginału. Dopiero teraz zauważył, że jest uzbrojona.

Już otwierał usta, by wygłosić płomienną tyradę dotyczącą tradycyjnego podziału ról w społeczeństwie tudzież zdolności przywódczych kobiet, ale zimny dotyk okowów na nadgarstkach w porę sprowadził go z oratorskich wyżyn na ziemię.

- Rozkuj mi ręce… proszę… – przybrał ugodowy ton, starając się wykorzystać cały urok osobisty, jaki Matka Natura wbudowała w genotyp elfów.

- Przykro mi, ale nie mogę ryzykować. Już raz przepadła nam zdobycz.

- Jestem wykończony! Jak sobie wyobrażasz sen w takiej pozycji?! – krzyknął z wyrzutem, szarpiąc łańcuchem.

- Po wszystkim będziesz się mógł wyspać do woli – blondynka odwróciła się w stronę drzwi.

- Po jakim „wszystkim”?!

Wyszła bez słowa, nie zaszczyciwszy go nawet spojrzeniem.

Hvarel z ulgą stwierdził, że pod wpływem bądź to trunku, bądź przeżytych właśnie emocji, świat przestał wyprawiać dzikie harce, co sprzyjało skupieniu spojrzenia i myśli. Miał problem i musiał jak najszybciej znaleźć rozwiązanie!

Nie zamierzał czekać, aż uzbrojona kobieta zdecyduje o jego losie. A nuż miała złe doświadczenia w kontaktach z mężczyznami albo była zgorzkniałą stara panną?

Kolejne bezskuteczne szarpnięcie dowiodło, że nie uda mu się zerwać łańcuchów. Jednak wieloletnia gra na instrumencie sprawiła, że dłonie barda stały się wyjątkowo elastyczne, a palce – giętkie. Podjął próbę przeciśnięcia ich przez żelazne bransolety. Po kilkunastu minutach, które Hvarelowi wydawały się eonami, jego wysiłki zostały uwieńczone sukcesem, wysunął ręce z żelaznych bransolet, okupując to zaledwie kilkoma zadrapaniami. Energicznie poruszył ramionami, by przywrócić w nich krążenie i usiadł.

W niedużej kajucie nie było niczego oprócz koi i piecyka – co gorsza, nie było tu jego ubrania. Ostrożnie opuścił nogi na podłogę i wzdrygnął się, gdy bose stopy dotknęły zimnych desek. Wstał, przeczekał mały zawrót głowy i zajął się praca koncepcyjną, polegająca na tworzeniu z pledów tymczasowego przyodziewku. To, co powstało, nie należało do arcydzieł haute couture ani nawet pret-á-porter. Niestety,nie było też wygodne. Cóż, bard był co prawda bardzo dumny ze swoich atrybutów męskości, jednakże nie miał zamiaru demonstrować ich całemu światu ani nawet jego skromnej reprezentacji w osobach załogi żaglowca. Z dwojga złego wolał już znosić szorstki dotyk grubej tkaniny na nagiej skórze. Jeden koc obwiązał sobie wokół tułowia, a z drugiego sporządził coś w rodzaju płaszcza, wiążąc supeł pod szyją. Już przy pierwszym kroku nadepnął na wlokący się po podłodze brzeg materiału i poczuł się jak pies, któremu zaciśnięto obrożę. Po namyśle związał luźne końce na wysokości kolan i krokiem gejszy podrobił do drzwi kajuty.



Pawełek miał ochotę pląsać z radości, gdy las wreszcie się przerzedził, a jego oczom ukazała się poręba. Na polanie stała drewniana chata.

„Stała”– to za dużo powiedziane. Raczej nieubłaganie chyliła się ku upadkowi, rozpaczliwie walcząc z siłą powszechnego ciążenia – pod względem stopnia odchylenia od pionu śmiało mogła iść w zawody z Krzywą Wieżą w Pizie. Ze stromego dachu zsunęła się część gontów, ukazując wnętrzności strychu, ściany poczerniały ze starości, a kamienne stopnie, prowadzące do wrót, porosły mchem. Same drzwi tak się wypaczyły, że między ich skrzydłem a ościeżnicą bez trudu zmieściłoby się męskie ramię.

Książę nie przejął się stanem technicznym budowli – w końcu dotarł do czyjejś siedziby i miał nadzieję, że będzie mógł coś zjeść i odpocząć. Ostrożnie zastukał, ponowił próbę, wreszcie załomotał do drzwi – bez skutku. Obszedł chałupę, znalazł okno i lekko pchnął. Przerdzewiałe zawiasy dały za wygraną i przegniła rama z brzękiem tłukącej się szyby legła u stóp księcia. Zaklął, a potem wzruszył ramionami, podkasał mokrą spódnicę i wlazł do środka.

W przedostającym się przez pusty otwór okienny świetle dojrzał piętrowe prycze, zbity z desek stół i kilka kulawych taboretów. Na stole pozostawiono zeschłe okruchy chleba i rybie ości, a po lepiącej się od brudu podłodze toczyły się puchate kłębki kurzu. W jedną ze ścian wbito kilka żelaznych haków i zawieszono na nich odzież, której Pawełek wolał się nie przyglądać.

Najchętniej opuściłby od razu zapuszczony domek, ale nogi bolały go okrutnie, a organizm gwałtownie domagał się snu, nie dopuszczając żadnych negocjacji w rodzaju: „Połaźmy jeszcze godzinkę po tych chaszczach, to może znajdziemy coś lepszego…”

Z odrazą przyjrzał się najbliższemu legowisku, a następnie położył się na nim ostrożnie, niezbyt ufając spróchniałym deskom. Przez chwilę wiercił się niespokojnie, szukając możliwie najwygodniejszej pozycji, aż wreszcie zmęczenie wzięło górę nad potrzebą komfortu i książę zasnął.