wtorek, 3 czerwca 2014

Poranek w "Mrocznym Uroczysku"

Donośne uderzenia kołatki gwałtownie wydobyły Blathie z otchłani snu. Z zazdrością pomyślała o ludziach i demonie, zapewne smacznie chrapiących w tej chwili w gościnnych komnatach (Fil nigdy nie chrapał, albowiem idealne rysy elfów wykluczają skrzywioną przegrodę…)

Gdyby Argh był na posterunku, żaden klient nie trafiłby przed jej oblicze o tak nieludzko wczesnej porze. Ogr z oddaniem pełnił obowiązki recepcjonisty i dbał, by zjawiali się wyłącznie w godzinach przyjęć. Odkąd go zabrakło, przychodzili o dowolnej porze, doprowadzając wiedźmę do skrywanej irytacji. Zupełnie nie potrafiła zapanować nad organizacyjnym chaosem, jaki ogarnął jej praktykę zawodową…

Opatulona szlafrokiem powlokła się do holu. Gdy otworzyła drzwi, ujrzała szczupłą istotę w schludnej granatowej sukni z maleńkim białym kołnierzykiem, dźwigającą wypchany sakwojaż. Drobna, trójkątna twarzyczka przybrała na widok wiedźmy radosny wyraz. Bez wzajemności, gdyż jej widok przypomniał Blathie znienawidzoną guwernantkę z lat dziecinnych.

- Witaj! Czy to słodkie domostwo to „Mroczne Uroczysko”? – spytała nieznajoma, odsłaniając w uśmiechu małe ostre ząbki i wdzięcznie przeginając się w talii. Jej cienki głosik zdawał się ociekać syropem klonowym, co z miejsca przyprawiło Blathie o mdłości.

- Zgadza się – przytaknęła oschle.

- Ach, w takim razie ty musisz być Blathie?

- Owszem… dla przyjaciół. – od gospodyni powiało chłodem.

- To świetnie! – na twarzy nieznajomej odmalowała się błogość. – Mamy dla ciebie wspaniałą wiadomość! Przygotowaliśmy prezent, który sprawi ci niekłamaną radość!

„Mamy”? „Przygotowaliśmy”? Blathie rozejrzała się z niepokojem, ale rozradowane stworzenie najwyraźniej przybyło w jednym egzemplarzu.

- Dostaniesz od nas cał-ko-wi-cie za darmo rewelacyjny „Poradnik potencjalnego spadkobiercy”! Wystarczy, że zamówisz dwudziestotomowy leksykon „Naczynia świata” w promocyjnej cenie: trzy sztuki złota za kilogram! Papier czerpany, twarda oprawa (dębina obciągnięta płótnem), w każdym tomie 250 stron in folio! – entuzjazmowała się pannica. – Ale to jeszcze nie wszystko! Każdy nabywca weźmie udział w naszej loterii i będzie miał szansę wygrać…

- Dość! – wiedźma trzema palcami lewej ręki wykreśliła w powietrzu jakiś znak i zapadła upragniona cisza.

Wargi dziewczęcia poruszały się jeszcze przez chwilę, lecz nie wydobywał się z nich żaden dźwięk. W końcu zastygły, tworząc doskonały kształt litery „O”.

- A teraz posłuchaj mnie uważnie: kimkolwiek byście nie byli, nigdy niczego u was nie zamawiałam i nie zamierzam – oświadczyła Blathie. – Nie wiem, skąd znacie mój adres, ale radzę jak najszybciej o nim zapomnieć. To zaklęcie przestanie działać za godzinę, ale kolejnych natrętów pozbawię głosu bezterminowo. Czy to jasne?

Dziewczyna zamknęła usta i gorliwie pokiwała głową.

- Zmykaj stąd w te pędy!

Nie musiała ponawiać polecenia. Nawet pękata torba nie przeszkodziła dziewczynie oddalić się z prędkością ekspresowego dyliżansu.

- „Naczynia świata”… Też coś… Czy ja wyglądam na kurę domową? – mruknęła, zamykając drzwi.

Senność zupełnie ja opuściła i poczuła, że pora coś przekąsić, więc skierowała się do kuchni. O dziwo, zastała tam Kamilka, Fila i Skorpiona. Demon przygotowywał właśnie jajecznicę na boczku, posługując się tym razem konwencjonalnymi metodami – najwyraźniej wzmocniona blokada okazała się skuteczna.

Elf, zaróżowiony jeszcze od snu, przeglądał gazetę, a wojownik kroił chleb na wyjątkowo grube pajdy.

- Proszę, proszę, jakie ranne ptaszki! – skomentowała wiedźma.

- Bez przesady. Dochodzi dziesiąta… – mruknął Skorpion, sięgając po maselniczkę. – Ile kromek ci posmarować?

- Dwie. A gdzie Pawełek? – spytała, siadając przy stole.

- Pojechał do miasta, do jurysty. Zasięgnąć porady w kwestii p.o. księcia.

- Ciężka sprawa – Kamilek postawił przed Blathie pełny talerzyk. – Trudno się będzie wstrzelić w jakąś lukę prawną.

Przez dłuższą chwilę jedli w milczeniu, rozkoszując się smakiem i zapachem potrawy, bo w wykonaniu demona nawet jajecznica była arcydziełem sztuki kulinarnej.

- Mam pytanie – rzekła w końcu Blathie, ocierając usta serwetą. – Który z was zamawiał jakieś książki na mój adres? Fil, to twoja sprawka?

- To nie ja, to Skorpion – odparł elf, nie odrywając nosa od gazety. – I nie książki, tylko czasopisma. Zaprenumerował „Różową podwiązkę”, taki miesięcznik dla…

- Nie mów z pełnymi ustami! – huknął na niego mężczyzna.– I nie czytaj przy jedzeniu!

- Racja – zgodziła się wiedźma. – Nawet przy kuchennym stole trzeba przestrzegać dobrych manier. Od czego się tak nie możesz oderwać?

Ciekawie zajrzała mu przez ramię i zobaczyła stronę szczelnie wypełnioną anonsami.

- „Latające dywany – kupno i sprzedaż”? Chcesz kupić dywan? – zdziwiła się. – Dzieciaku, zdajesz sobie sprawę, ile kosztuje taka zabawka?

- Pewnie. Ale to nie musi być od razu jakiś spasiony kobierzec…

- Wypasiony – poprawił odruchowo Kamilek.

- Przecież mówię! Wystarczy skromny chodniczek z drugiej ręki.

- Skąd ten pomysł? – dopytywała się wiedźma. Jej młody krewniak nie interesował się do tej pory magicznymi przedmiotami.

Fil nie odpowiedział, a w umyśle Blathie zakiełkowało niepokojące przypuszczenie.

- Na Sucharę chce się wybrać, kretyn! – potwierdził jej obawy Skorpion, biorąc odwet za długi język elfa. – Słońce mu rozum nadwerężyło, ot co!

Fil nadął się jak młody indor.

- A coście myśleli, że odpuszczę temu parszywemu drowowi? – rzekł z gniewem. – Znajdę łajdaka i pokażę mu, co to znaczy zadzierać z elfem!

Kamilek spojrzał na niego z podziwem, wojownik z politowaniem, a Blathie już otwierała usta do dłuższej przemowy, gdy od strony otwartego okna dobiegło natarczywe gruchanie.


- Kiedy odzyskamy wolność, nie wezmę do ust soczewicy! – Ambrozjan z obrzydzeniem odłożył łyżkę.

- „Kiedy”? Powiedz raczej: „jeśli”… – przygnębiony Rag wychylił łyk piwa. – Obawiam się, że Ramazowie też nie będą nas rozpieszczać wykwintnymi potrawami.

- Toteż nie zamierzam długo korzystać z ich gościnności! Nie myślę, by zakuwali medyków w kajdany bądź zamykali w lochu.

- Nie muszą. Nie uczyłeś się geografii?

- Co to ma do rzeczy? – zdziwił się podczaszy.

- Wszystko. Ramazdan otaczają wysokie i przepaściste góry – nawet miejscowe karawany nie zapuszczają się w nie bez przewodnika. Właśnie dlatego nie muszą trzymać niewolników pod kluczem.

Zamilkł, a jego towarzysz też najwyraźniej stracił chęć do rozmowy. Zapadła cisza, którą przerwał dopiero szczęk unoszącej się kraty.

Do celi wszedł Captoor w asyście zbrojnego pachołka.

- No, moi drodzy, koniec obijania się w celi! Właśnie wytargowałem za was tuzin baryłek najprzedniejszej oliwy! Chodźcie, bo nabywca się zniecierpliwi.

Po raz drugi powędrowali krętym korytarzem do najrozleglejszej części jaskini.

Tym razem ognisko było wygaszone, a komorę oświetlały dwa kandelabry z brązu. Pomiędzy nimi ustawiono stół i dwa fotele, które nie raziłyby nawet w salonie Potentussa.

Z miniaturowych filiżanek unosił się aromat czarnej kawy. Jeden z foteli był pusty, w drugim zasiadał mocno zbudowany mężczyzna w sile wieku, w długiej fioletowej szacie i turbanie tej samej barwy. Smagłą twarz Ramaza okalała gęsta czarna broda. Kiedy podniósł do ust filiżankę, na palcach zabłysły liczne pierścienie.

Captoor z uszanowaniem pochylił się nad gościem.

- Oto i oni, panie. Zaraz każe ich związać, żeby nie umknęli po drodze.

Rag obrzucił tęsknym spojrzeniem wyjście z groty, ale stało tam czterech fioletowo odzianych mężczyzn w zawojach odsłaniających tylko oczy. Za szerokimi czerwonymi pasami tkwiły jatagany i zakrzywione kindżały.

- Nie trzeba – odezwał się z głębin brody ich przywódca. – Moi ludzie potrafią dopilnować, żeby dotarli na miejsce.

Dopił kawę, otarł wilgotne wargi szerokim rękawem, po czym podniósł się z fotela i skłonił przed kupcem, przykładając dłoń do szerokiej piersi.

- Na nas pora. Pokój z tobą, handlarzu.

Skinął na uzbrojonych mężczyzn, którzy ciasno otoczyli więźniów i wyprowadzili ich przed jaskinię, gdzie zbóje Captoora kończyli właśnie rozładowywać jaskrawożółty kryty wóz. Na trawie piętrzyły się drewniane beczułki, a obok szczypało trawę kilka kłapouchów.

Gdy ostatnia baryłka znalazła się na murawie, jeden z Ramazów pokazał gestem nowym niewolnikom, że mają zająć miejsca w furgonie. Sam wspiął się na kozioł, a pozostali dosiedli osłów.Karawana ruszyła do Ramazdanu.


Ambrozjanowi zbierało się na mdłości. Jechali tak szybko, że wóz trząsł się i kołysał jak łódź na wzburzonych falach. Na domiar złego plandekę opuszczono i zasznurowano, więc nie dało się obserwować drogi, a we wnętrzu furgonu było strasznie duszno. Zazdrościł alchemikowi, który zdrzemnął się na stosie worków.

Dworzanin usiłował sobie przypomnieć choćby okruchy szkolnej wiedzy o Ramazdanie, ale czynił to z marnym skutkiem. Wygłaszane skrzypiącym, monotonnym głosem pogadanki starego nauczyciela geografii zawsze wydawały mu się śmiertelnie nudne – zamiast słuchać i notować, wolał grać w „półksiężyce i krzyżyki” z kolegą z ławki. Teraz pluł sobie w brodę, choć najchętniej oplułby tajemniczego osobnika, którego intrygi zmusiły go do opuszczenia zamku Potentussa…

Wóz zatrzymał się tak gwałtownie, że Ambrozjan padł na wznak, przygniatając śpiącego kompana, który natychmiast się ocknął. Gdy obaj gramolili się niezdarnie, próbując usiąść, grube płótno uniosło się i do środka zajrzał woźnica.

- Jak tam, żyjecie? – zapytał wysokim głosem, odwinąwszy fioletowy zawój. Ku zaskoczeniu obu pasażerów, spod tkaniny wyłoniła się delikatna kobieca twarz.

- Czyżbyście się za bardzo poobijali? – nieznajoma z kpiącym uśmieszkiem zmrużyła zielone oczy. – Mam wam pomóc wysiąść?

- Eee… Nie… Poradzimy sobie… – zaprotestował Rag i niezgrabnie zeskoczył na ziemię. Ambrozjan z ociąganiem poszedł w jego ślady. Przez głowę przemknęła mu myśl, że zatrzymali się na nocleg w przydrożnej karczmie, lecz wznoszący się przed nimi budynek zupełnie nie przypominał oberży.

Była to wysoka budowla z ciemnoszarego kamienia, częściowo porośnięta dzikim winem. Kilka szerokich, wytartych stopni prowadziło do wejścia, ukrytego w głębokim rzeźbionym portalu. Ze spadzistego dachu wyrastały tu i ówdzie strzeliste wieżyczki – każda innej wysokości. Ostrołukowe okna, zwieńczone delikatną koronką maswerków, miały zamiast zwykłych szyb barwne witraże. Fasada budynku tworzyła miejscami nisze, w których przycupnęły posążki. Większość z nich przesłaniały liście, ale dworzanin zdołał rozpoznać feniksa z rozpostartymi skrzydłami i pełnego gracji jednorożca. Na wysokości pierwszego pietra biegł ażurowy zewnętrzny krużganek – między smukłymi kolumienkami rozpięto gruby sznur, na którym suszyły się prześcieradła, poszwy i powłoczki.

Pod sam dom prowadził wybrukowany nierówną kostką podjazd, a dookoła rozciągała się zielona płaszczyzna trawnika, którego monotonię urozmaicały rozmieszczone chaotycznie krzewy róż, jaśminy i magnolie.

- Na co czekacie, wchodźcie! – brodaty Ramaz zeskoczył z osiołka obok więźniów i rzucił wodze jednemu z towarzyszy.

Z mieszaniną ciekawości i obawy wspięli się po schodach.

Na drzwiach umieszczona była kołatka w kształcie głowy orka. Rag odniósł wrażenie, że na ich widok grube wargi rozciągnęły się w złośliwej parodii uśmiechu. Wzdrygnął się i wszedł do środka. Ledwie przestąpił próg, rozległ się radosny pisk,po czym coś runęło na niego z impetem i zawisło mu na szyi.