czwartek, 26 września 2013

Zespół śpiącej królewny



- Nie. Nie wrócisz sam do domu. Zaczekasz na nas i popłyniemy razem, a twoi biedni rodzice będą mi dozgonnie wdzięczni – oświadczyła kategorycznie Blathie.

Fil spróbował mimicznie dać wyraz urażonej męskiej dumie, co nie przyszło mu łatwo, gdyż leżał na brzuchu, zapadając się po uszy w miękkiej pościeli, a jego obolałe pośladki okrywał tylko kompres z mokrego ręcznika.

Wiedźma nie wytrzymała i pogłaskała go jak kota, od czubka głowy do jędrnego zadeczka, na co otrząsnął się z gniewnym fuknięciem.

- Nudzi mi się! – zamarudził – Też mi rozrywka, siedzieć tu i przyglądać się, jak gracie w karty z dwoma starymi piernikami!

- Nie wyrażaj się tak o starszych i mądrzejszych! – zbeształa go kuzynka. – Masz szczęście, że mag Sybarytus tego nie słyszy. Choć może jakaś krótkoterminowa klątwa nauczyłaby cię rozumu… Obawiam się, że moja kuracja była nieskuteczna.

Urażony Fil przykrył głowę poduszką na znak, że nie ma zamiaru dalej uczestniczyć w sporze.

- Wiesz, mały, wybieram się dziś na targ w porcie… – dobiegło go przez warstwę pierza. Miałam zamiar cię zabrać, ale skoro wolisz tak leżeć i użalać się nad sobą…

Poduszka błyskawicznie wróciła na poprzednie miejsce, a elf energicznie usiadł na łożu. Następnie nie mniej energicznie opadł na pościel i przekręcił się na bok, sycząc z bólu.

Blathie pokiwała głową z obłudnym współczuciem:

- Oj, kuzynku, coś mi się zdaje, że dziś zamiast tych opiętych spodenek będziesz musiał włożyć coś luźniejszego… Może spódniczkę?


Fil błyszczącymi z podniecenia oczami wpatrywał się w stosy różnobarwnych szmatek, piętrzące się na straganach. Gniótł w palcach delikatne muśliny, głaskał chłodne jedwabie, przytulał do policzków miękkie futra. Od czasu do czasu sprawdzał, czy za pazuchą bezpiecznie spoczywa mieszek ze złotymi monetami, w które hojnie zaopatrzyła go Blathie. Szczodrość wiedźmy wynikała z wyrachowania – była pewna, że zajęty zakupami elf nie ruszy się ani krokiem poza plac targowy. Miała rację, bo właśnie namiętność do ekstrawaganckich strojów sprawiła, że Fil opuścił po kryjomu dworek rodziców i przystał do gromady wędrownych Emoelfów.

Przymierzając ciemnozielony aksamitny kubraczek z wykładanym koronkowym kołnierzem, stwierdził ze zdziwieniem, że jakoś przeszła mu ochota na kontynuowanie włóczęgi. Co prawda po spotkaniu z wilkołakiem Blathie potraktowała go skandalicznie, ale bez jej pomocy z dużym prawdopodobieństwem skończyłby jako kolacja przemieńca albo… Brr… Wolał nie rozpatrywać innych możliwości…

O ile już wcześniej nie jęczałby w niewoli u Vistulanek, które napadłszy na obozowisko Emoelfów nie wiedzieć czemu uprowadziły tylko jego…1.

I co tu dużo mówić, zdążył się już stęsknić za wygodnym łożem, obfitymi posiłkami i wanną pełną ciepłej wody.

Zapłacił za kaftan i podszedł do kramu płatnerza, na którym pyszniły się miecze i sztylety wykonane ze szlachetnej stali. Fil niespecjalnie interesował się bronią – jego uwagę przyciągnęły drogie kamienie zdobiące rękojeść najmniejszego noża.

- Dobry wybór, panienko! – właściciel kramu, poczciwie wyglądający goblin, spojrzał na niego z aprobatą.

Za to potężnie rozrośnięty w barach mężczyzna z ogoloną głową, wymachujący na próbę długim obosiecznym mieczem, skrzywił się z niesmakiem;

- Nie rozumiem, na co dziewusze broń! Niech lepiej igłą albo szydełkiem wywija, przynajmniej sobie krzywdy nie zrobi.

Elf poczerwieniał i puścił sztylet, jakby naraz zaczął go parzyć.Szybko odszedł od straganu, kryjąc twarz za zasłoną miedzianych włosów. Z westchnieniem pomyślał, że chyba Blathie miała rację, namawiając go do skorzystania z usług balwierza. Może rzeczywiście powinien zmienić uczesanie…

Na myśl o kuzynce zaczął się rozglądać po targowisku. Po zakupach mieli zjeść obiad w portowej tawernie, a Fil zaczynał już odczuwać pustkę w brzuchu.

- Musi to jakoweś paskudne czary! – rozległ się za nim czyjś zafrasowany głos. – Nic, ino czary!

- Dobrze gadasz! Jakeśmy szli do roboty, księżniczka całkiem zdrowa była – odpowiedział ktoś inny płaczliwie.

- A juści! Pomnę, że mnie jeszcze warząchwią zdzieliła, bom po śniadaniu stołu nie uprzątnął.

„Czary? Księżniczka?” Zaintrygowany elf obejrzał się i zobaczył dwóch krasnoludów, z których jeden dźwigał kosz wypełniony po brzegi warzywami, a drugi niósł wypchany worek. Obaj mieli mocno zatroskane miny.

Fil udał, że poprawia klamrę przy ciżmie, a kiedy go minęli,wolniutko ruszył za nimi, ciekawie nadstawiając uszu.


Blathie od pół godziny bezskutecznie usiłowała wypatrzeć kuzyna, w miarę upływu czasu obrzucając go w myślach coraz bardziej wymyślnymi epitetami.

W końcu zguba nadciągnęła w pośpiechu, prowadząc za sobą dwóch skromnie, ale nad podziw schludnie ubranych krasnoludów. Na znak elfa zatrzymali się przed wiedźmą, niepewnie przestępując z nogi na nogę.

- Wiem, wiem, spóźniłem się! – wykrzyknął Fil, uprzedzając wyrzuty kuzynki. – Ale nie masz pojęcia, co za historię usłyszałem!

Blathie spojrzała na jego rozgorączkowaną twarz i westchnęła. Przeczuwała, że nie ominie jej wysłuchanie tej pasjonującej opowieści tu i teraz…

- No więc wyobraź sobie, że oni…

- Hola, kuzynku! – przerwała mu. – Może byś mi naprzód przedstawił swoich nowych znajomych?

Krasnolud, odznaczający się płową czupryną skręconą jak baranie runo, pośpiesznie odstawił kosz i pochylił się w niezdarnym ukłonie.

- Ja żem jest Szósty, pani jaśnie wiedźmo, a ten tutaj to mój młodszy brat, Siódmy.

Dał kuksańca w bok towarzyszowi, który już i tak uginał się pod ciężarem worka, więc tylko spuścił wzrok, wbijając go w czuby starannie wyczyszczonych buciorów.

- Skąd wiecie, kim jestem? – zmarszczyła brwi Blathie.

- Młody panicz mówił… I jeszcze przyobiecał, że zły czar z niebogi zdejmiesz.

Ołowiane spojrzenie wiedźmy spoczęło na rzeczonym paniczu, który nerwowo wzruszył ramionami i uśmiechnął się z przymusem.

- Mama zawsze powtarzała, że mam okazywać życzliwość innym rasom – bąknął.

- Szkoda, że jesteś tak… wybiórczo posłuszny! – odparowała i przeniosła uwagę na Szóstego. – Opowiedz, co się takiego stało.

- Ano, zaczarował nam ktosik naszą księżniczkę, pani wiedźmo,cośmy ją przygarnęli. Dobra była jak anioł i piękna do cudu, a robotna! – krasnolud otarł łzę z kącika oka. – Będzie tydzień, jak po robocie naszliśmy ją wedle chałupy bez ducha. Dycha, ale członkami nie włada, jakoby we śnie pogrążona…

- Przygarnęliście księżniczkę? Piękną i pracowitą? – w głosie Blathie zabrzmiało powątpiewanie. – To może się biedaczka po prostu przeforsowała. Kto was tam wie, do czego ją zmuszaliście… Chłop to chłop, choć i krasnolud!

- Ależ, Blathie! – wtrącił się Fil. – Jak możesz coś takiego insynuować! Ta księżniczka Paulinka cudem ocalała z jakiejś morskiej katastrofy i błąkała się sama po Pokrętnym Borze. Oni się nią zaopiekowali i nawet próbowali odnaleźć jej przyjaciół.

- Skoro tak… Może rzeczywiście mieliście dobre intencje – przyznała niechętnie – Są jakieś szczególne objawy? Gorączka, wymioty, biegunka?

- Nie, wielmożna wiedźmo. Leży jeno biała jako to płótno, cośmy z niego nowe gacie poszyli. I aż dziw bierze, że nic a nic nie zmarniała.

- Rzeczywiście, wygląda to na zaklęcie… Podejrzewam zespół śpiącej królewny.

Krasnoludy spojrzały na nią z obawą.

- Spokojnie, brzmi groźnie, ale jest uleczalne… Zazwyczaj. Przyjdźcie za jakieś półtorej godziny do tawerny „Pod Złamaną Grotbombramsreją ” – zaprowadzicie nas do księżniczki.

Odprawiła ich niecierpliwym skinieniem dłoni, przerywając potok nieskładnych podziękowań i majestatycznie podążyła do portu. Filowi pozostało tylko pośpieszyć za nią.



Dotarli na miejsce późnym popołudniem, więc w chacie krasnoludów panował już półmrok. Blathie i Marla zbliżyły się do posłania księżniczki, a różdżka wróżki rozjarzyła się żółtym światłem, w którym postać leżącej stała się doskonale widoczna. Fil wspiął się na palce, próbując coś dostrzec zza pleców obu kobiet. Wiedźma z namysłem zmarszczyła brwi. Miała doskonałą pamięć do twarzy i ta okolona ciemnymi lokami dziewczęca buzia bardzo jej kogoś przypominała… Na pewno już ją widziała, choć imię księżniczki nic jej nie mówiło.

- Co o tym sądzisz, Marlo?- rozpoczęła konsylium, uznając, że na wyjaśnienia przyjdzie czas później.

- Cóż, jeśli krasnoludy nie zełgały ani czegoś nie pokręciły, to muszę się zgodzić z twoją diagnozą.

- W takim razie trzeba zastosować standardową procedurę – orzekła Blathie – Pocałunek znoszący powinien zadziałać.

Wróżka zafrasowała się.

- Zgoda, to najbardziej skuteczny środek, ale jest zasadniczy problem.Obie jesteśmy tej samej płci, co pacjentka. A krasnoludy… hm… nie spełniają kryterium estetycznego.

- Zapomniałaś o nim! – uśmiechnęła się przyjaciółka, wskazując elfa, z uwielbieniem wpatrzonego w nieprzytomną księżniczkę – Ładniutki jak wszyscy w naszej rodzinie, płeć też ma odpowiednią.

- Jesteś tego pewna? Wiesz, nie chciałabym jakichś komplikacji…

- Bez obaw! – uspokoiła ją Blathie – Zdarzało mi się zmieniać mu pieluchę. No i do dziś pamiętam, jak wrócił ze szkoły z płaczem, bo okazało się, że Argh ma dłuższego siusiaka…

- Żartujesz? – oczy wróżki zrobiły się okrągłe – Chodzili do tej szkoły na golasa?

- Jasne, że nie. Ale na przerwie urządzili sobie konkurs sikania do kosza na papiery.

Marla spojrzała na Fila z potępieniem, mrucząc pod nosem coś, co zabrzmiało jak: „Bezstresowe wychowanie! Też coś!”, a wiedźma energicznie nim potrząsnęła:

- Zamiast się tak gapić, lepiej ją pocałuj!

Elf ocknął się z zachwycenia, ale przypominał teraz młodego mnicha, któremu właśnie zaproponowano dokonanie świętokradztwa.

- Pocałować? A jak się obudzi? – zająknął się.

- O to właśnie chodzi – zapomniałeś, po co tu przyszliśmy?

Fil z wahaniem pochylił się nad łóżkiem, wyprostował się, rzucił kuzynce pełne paniki spojrzenie wielkich orzechowych oczu, znów się schylił i wreszcie desperacko wpił usta w różane wargi księżniczki.

Przyjaciółki znieruchomiały w pełnym napięcia wyczekiwaniu, a zbite w ciasną gromadę krasnoludy zdawały się nie oddychać.

Przez kilka sekund nic się nie działo, a potem izbę zaczęła napełniać mgła, w której powoli zacierały się kontury przedmiotów, sylwetki, rysy twarzy. Gdy zgęstniała do konsystencji bitej śmietany, zabrzmiał rozanielony młodzieńczy głos:

- Mmm… Jeszcze, słodka wiewióreczko!

Odpowiedział mu okrzyk, w którym przerażenie splotło się z oburzeniem, po czym rozległy się odgłosy gwałtownej szamotaniny.

Marla jako pierwsza odzyskała przytomność umysłu. Szybko odnalazła w pamięci właściwe zaklęcie i kilkoma energicznymi ruchami różdżki rozpędziła opar.

Widok, jaki ujrzała, skłonił ją do przetarcia oczu. Gdy to nie pomogło, przełamała niewieścią próżność i sięgnąwszy do eleganckiej torby ze smoczej skóry, wydobyła parę binokli.


Kiedy Blathie weszła do saloniku, wróżka spojrzała na nią pytająco. Wiedźma wzruszyła bezradnie ramionami.

- Płacze. Już dwie godziny tak buczy. Zrobił sobie krótką przerwę na gorącą czekoladę z bułeczką, a potem znowu zaczął…

– Dziwisz się? – Marla westchnęła ze współczuciem. –Tyle ostatnio przeżył, biedaczek… Porwanie, próba pożarcia żywcem, a teraz jeszcze molestowanie przez obcego faceta!

Pawełek, na wpół leżący na szezlongu, pokraśniał i opuścił wzrok z miną skruszonego na drobne kawałki winowajcy.

- Nie byłem sobą… – wymamrotał. – Te włosy i w ogóle…Wiesz , że zawsze ubóstwiałem rude!

Zamilkł, kiedy wzrok Blathie zagroził mu szybką i nieodwracalną przemianą w kupkę popiołu.

_________________________________________________________________________________

1. A jednak było to całkowicie uzasadnione. Podczas napaści Fil siusiał właśnie pod młodą brzózką i był jedynym Emoelfem, którego płeć nie budziła wątpliwości.


sobota, 14 września 2013

Wynijdź z tego domu!

http://www.youtube.com/watch?v=BCHd-vFnsB0

Szalupa wspięła się na grzbiet fali, na sekundę zawisła w bezruchu, po czym opadła, a Skorpion i Kurul przeturlali się na dziób. Gdy raczkując po dnie łodzi usiłowali odszukać wiosła, niebo nad nimi przybrało naraz barwę absolutnej czerni, a kołysanie ustało. Jednocześnie obaj odnieśli wrażenie, że przestrzeń wokół nich gwałtownie się skurczyła.

Ludzkie zmysły Skorpiona przekazywały mu tylko dwie informacje: było ciemno i coś paskudnie śmierdziało. Kurul był w trochę lepszej sytuacji – jako wampir doskonale widział w ciemnościach. Początkowo sądził, że znaleźli się w krypcie, na co wskazywało niskie, półokrągłe sklepienie. Potem dojrzał w pobliżu dziobu dziwne twory przypominające stalagmity i stalaktyty, a w pewnym oddaleniu od rufy – spory okrągły otwór, co sugerowało, że przebywają w jaskini.

Przywykł od razu rozstrzygać wątpliwości, więc przełożył nogę przez burtę, stanął i… runął na plecy, gdy stopa trafiła na śliskie i mokre podłoże. Ku miłemu zaskoczeniu wylądował na czymś miękkim i elastycznym, nie doznając najmniejszego uszczerbku. Usiadł, ale nim zdążył się pozbierać, w ciemnym dotąd otworze pojawiło się migotliwe światełko. Źródłem blasku był przezroczysty pojemnik w formie walca, w którym jak maleńkie iskierki wirował rój świecących owadów. Walec zaś tkwił w pięciopalczastych łapach niewysokiej człekokształtnej istoty, jakiej Kurul nigdy jeszcze nie oglądał.

Brunatna, pokryta pasmami śluzu skóra upodabniała ją do wielkiego płaza, ale poruszała się pewnie na tylnych łapach, bez trudu zachowując równowagę. Duża baniasta głowa była pozbawiona otworu gębowego i uszu, a para wyłupiastych oczu znajdowała się w miejscu normalnie zajmowanym przez nozdrza. Stworzenie uniosło dziwną latarnię i światło omiotło szalupę z zawartością w postaci wytrzeszczającego oczy Skorpiona. Potem przeniosło się na wciąż siedzącego obok Kurula i dało się słyszeć ciężkie westchnienie. Człekokształtny ostrożnie odstawił przejrzysty walec i sięgnął łapami do szyi. Przez chwilę wampir był pewien, że zamierza ukręcić sobie głowę, gdy jednak oddzielił ją od karku, pod spodem ukazała się ludzka twarz. Chuda, okolona rzadką jasną bródką, z nosem przypominającym ptasi dziób i parą małych, blisko osadzonych oczek. Na obliczu malował się wyraz głębokiego zafrasowania.

- Znowu! Już trzeci raz w tym miesiącu! A przecież zaprogramowałem go na plankton. Wszystko inne funkcjonuje bez zarzutu! – przemówił nieznajomy, a jego wzburzony głos przeszedł stopniowo w zrzędzenie. – Jedyna usterka, której dotąd nie udało mi się wyeliminować! A oni oczywiście zaraz się do tego przyczepią! Powiedzą, że jestem nieudolny. Że stwarzam zagrożenie. Zawsze czepiają się drobiazgów, nieistotnych szczegółów. Nie umieją ogarnąć idei, dojrzeć istoty…

- Przepraszam! – przerwał mu Skorpion, który odszukał wreszcie jedno z wioseł i poczuł się pewniej, trzymając w garści solidny kawał drewna. – Wszystko to jest oczywiście bardzo ciekawe, ale mam pytanie…

- Otóż to! – przyłączył się Kurul. Znaleźliśmy się tu dość nieoczekiwanie i wbrew swojej woli. To niezwykłe i bardzo interesujące miejsce, jednakowoż jesteśmy nieco zdezorientowani i chcielibyśmy się dowiedzieć…

- Gdzie, do demona, jesteśmy?! – ryknął wojownik, kładąc kres kurtuazyjnej przemowie wampira.

Oślizgły jegomość przygarbił się ze strachu i upuścił kulisty hełm, który upadł z dziwnym mlaśnięciem. Jednak już po chwili właściciel hełmu wyprostował się dumnie i rzekł:

- Macie zaszczyt znajdować się w paszczy pierwszego w świecie, ba, we wszechświecie, walenia użytkowego! Ja zaś jestem pomysłodawcą i twórcą prototypu!

Do Kurula dotarło przede wszystkim to, że ma zaszczyt siedzieć na języku morskiego potwora, więc nie zwlekając uczepił się burty i dał szczupaka do łodzi. Skorpion ostentacyjnie przerzucił wiosło z lewicy do prawicy i indagował dalej:

- Taa… A ten cały prototyp… Czy jak mu tam… Gdzie się aktualnie znajduje?

Odpowiedziało mu pełne urazy milczenie. Usta obcego zacisnęły się w wąską kreskę, a małe oczka spoglądały na Skorpiona z pogardą. Kurul postanowił przejąć inicjatywę.

- Wybacz! – powiedział z przepraszającym uśmiechem. – Mój towarzysz to całkowity ignorant. Ja zaś chętnie dowiedziałbym się czegoś więcej o twoim dziele, panie…

- Zwą mnie magister Jonas! – przedstawił się człowieczek. Jestem absolwentem wydziału animalistycznego Wszechnicy w Trójgrodzie.



- Niestety, nie mogę was zaprosić na dół – Jonas postawił na ławeczce szalupy miseczki z dość podejrzanie wyglądającą zawartością. – Nie mam więcej ubrań ochronnych, a jego żołądek wydziela żrący sok. Poza tym, któryś mógłby się poślizgnąć i wpaść do jelita.

Kurul z ciekawością pomacał przerzucony przez burtę brunatny kombinezon.

- To też mój pomysł. – wyjaśnił naukowiec. – Zupełnie nowa substancja, nazwałem ją gomma. Ma doskonałe właściwości izolujące i jest bardzo elastyczna, z łatwością dopasowuje się do każdego kształtu. Jestem przekonany, że kiedyś znajdzie się w powszechnym użyciu.

- Rzeczywiście, niesamowity efekt! – rzekł z podziwem wampir, rozciągając palec jednej z rękawiczek na długość kilkunastu centymetrów. – Ludzkość będzie ci bardzo wdzięczna za ten wynalazek.

Magister Jonas pokraśniał z ukontentowania i przypomniał sobie o obowiązkach dobrego gospodarza.

- Ale my tu gadu-gadu, a strawa stygnie. Częstujcie się! – poprosił.- Nie ma nic zdrowszego niż potrawka z wodorostów z sosem rozwielitkowym.

Skorpion, który nie czekał na zaproszenie i opróżnił już połowę miseczki, zakrztusił się, lecz dzielnie przełknął i po krótkim namyśle znów podniósł do ust łyżkę.

- Niestety, muszę przestrzegać bardzo rygorystycznej diety – wampir przybrał obłudnie boleściwy wyraz twarzy.

- To może chociaż kubeczek nalewki z krewetek?

Kurul potrząsnął głową z nieźle udanym żalem.

- Mistrzu, nie chcielibyśmy nadużywać twojej gościnności.

- Stanowczo, nie chcielibyśmy… – mruknął Skorpion, odstawiając pustą miseczkę. – Przychodziło mi jadać różne rzeczy, ale…

Wampir zgromił go spojrzeniem.

- Ja i mój nieokrzesany przyjaciel bylibyśmy ci niezmiernie wdzięczni, gdybyś nam pomógł dostać się na ląd. Nie dość, że zupełnie straciliśmy orientację, to jeszcze spłukało nam połowę załogi – tym razem twarz Kurula wyrażała autentyczny smutek.

- Ależ oczywiście, że wam pomogę! – pośpieszył z zapewnieniem Jonas. – Niestety, będziemy musieli przybić do brzegu dość daleko od nadmorskich osiedli, żeby nie siać paniki ani nie budzić sensacji.

- To nic, to nic! – zapewnił nieumarły. – Na lądzie doskonale damy sobie radę.

Jego słowa przypieczętowało beknięcie Skorpiona, które odbiło się głośnym echem od podniebienia wieloryba.



Czarny habit brata Prewencjusza furkotał wokół jego żurawich nóg, a sandały przy każdym kroku mocno zagłębiały się w ziemię. Zdawało się, że mnich nie tyle idzie, ile ze złością wbija stopy w ścieżkę. Sankcjonary starał się nadążyć za konfratrem, co kosztowało go wiele wysiłku – krótkie nóżki nie pozwalały na stawianie posuwistych kroków, a nadmiar kilogramów spowalniał ruchy.

Odetchnął z ulgą, kiedy Prewencjusz wreszcie przystanął i zwrócił w jego stronę pałającą gniewem twarz o surowych, ascetycznych rysach.

- To już przechodzi wszelkie wyobrażenie! – wybuchnął. – Musieliśmy się pogodzić z faktem, że ci zepsuci do szpiku kości arystokraci przez całe lato sieją zgorszenie w Międzyruczajach, ale tutaj! Dwa kroki od naszego klasztoru? W tej głuszy?

- Może to tylko plotki… – ośmielił się wtrącić Sankcjonary, chcąc przedłużyć odpoczynek. Korzystając z zaaferowania drugiego mnicha, przysiadł na chwilę na zwalonym pniu i rozwinął tłumoczek z prowiantem.

- Plotki! Też coś! A jeśli nawet, to w każdej pogłosce tkwi ziarno prawdy. I żeby to jeszcze chodziło o kogo innego, ale te poczciwe, tępe krasnoludy?! – Prewencjusz aż złapał się za wianuszek siwiejących włosów i wydarł dwa spore pęczki z cebulkami.

Jego towarzysz gorliwie przytaknął skinieniem głowy, jako że usta miał szczelnie wypełnione razowcem ze smalcem.

Szybko dobył z zawiniątka mile bulgocący bukłak.

- Nie ośmielę się pokłonić przed szlachetnymi obliczami Ośmiookiego Pana, póki nie zrobimy porządku z tymi wszetecznikami!

Brat Sankcjonary przełknął wino i ubrał pucułowatą, lśniącą od potu twarzyczkę w maskę świętego oburzenia.

- I ja także, bracie, i ja także! Wszak uleganie chuciom jest mu wstrętniejsze niźli opilstwo czy łakomstwo… – zatrzepotał serdelkowatymi palcami.

- Dlatego trzeba nam pośpieszać! – zarządził ku jego rozczarowaniu Prewencjusz. – nim się ruja i porubstwo na dobre w Pokrętnym Borze zagnieżdżą…



Książę Pawełek z satysfakcją dobrego gospodarza obrzucił spojrzeniem lśniącą czystością izbę. Na wyszorowanym do białości stole, nakrytym kolorowym bieżnikiem, stał gliniany dzbanek z polnymi kwiatami. Naprawione okno przesłaniała bielutka zazdrostka. Starannie wyprany przyodziewek spoczywał w drewnianej skrzyni wraz z kilkoma woreczkami pachnącej lawendy. W nowych siennikach nawet najbystrzejszy obserwator nie dopatrzyłby się robactwa, a pościel była sztywna od krochmalu.

Książę uśmiechnął się na wspomnienie Drugiego, z nabożeństwem trzymającego w grubych paluchach igłę i płat czystego płótna, Piątego, pochylonego nad niedawno zakupioną balią i tarą, Szóstego, mieszającego polewkę rybną w wyczyszczonym do połysku kociołku… Taak… Grunt to dobra organizacja pracy.

Krasnoludy były zachwycone metamorfozą, jakiej uległa ich chata, a Pawełek czuł się bezpieczny w ich towarzystwie. Mógł spokojnie czekać, aż przyniosą mu wieści o zaginionych przyjaciołach – w tej okolicy każdy obcy przybysz od razu rzucał się w oczy i budził sensację. A w aktualnej postaci książę wolał nie ryzykować samotnej wędrówki…

Pawełek uniósł pokrywkę i sprawdził, jak się miewa przeznaczone na wieczerzę pieczyste. Na wszelki wypadek dorzucił drew do kuchennego pieca, a następnie wyszedł z chałupy. Krytycznie przyjrzał się dziurawemu dachowi, którego naprawa wciąż się odwlekała. Krasnoludy wracały do domu o zmierzchu, a ciemności nie sprzyjały robotom dekarskim.

Po ostatniej obfitej ulewie książę zdecydował się wziąć sprawy w swoje ręce, więc teraz uzbrojony w młotek oraz garść gwoździ wspiął się na drabinę i zabrał do przybijania obluzowanych gontów. Zaabsorbowany pracą nie zauważył, że na polanie pojawili się intruzi.

- Bezbożnico! – nabrzmiały wściekłością głos był tak donośny, że przedarł się przez stukot młotka. Zaskoczony Pawełek gibnął się na drabinie, ale na szczęście zdążył uchwycić się krokwi. Stanął pewniej i spojrzał w dół.

Jego oczom ukazali się dwaj mężczyźni w mnisich szatach. Jeden z nich, obdarzony słusznym wzrostem i grzmiącym głosem, powtórzył, wyciągając oskarżycielsko wskazujący palec w stronę dachu:

- Bezbożnico!

Drugi z nowo przybyłych, stojący nieco z tyłu mały grubasek, nie rzekł nic, gdyż właśnie usiłował chyłkiem wepchnąć sobie do ust pajdę chleba.

- Opuść to nieszczęsne domostwo, nieczysta niewiasto! Nie kalaj go dłużej swoją obecnością!

Do księcia w końcu dotarło, że to on jest jedyną istotą płci żeńskiej w tym towarzystwie, a więc musi być adresatką inwektyw ciskanych przez mnicha.

- Do mnie mówisz, ojczulku? Chybaś rozum postradał! – odkrzyknął.

- Powiadam, wynijdź z tego domu i nie waż się tu powracać! – padła gromka odpowiedź wysokiego zakonnika. Niższy nadal zachowywał neutralność, racząc się za plecami towarzysza kawałkiem kiełbasy.

- Sam sobie wynijdź i to prędko, pókim dobry! – książę groźnie machnął młotkiem.

Jego przeciwnik spurpurowiał na twarzy.

- Pókim dobry? Ach, więc to tak! Mało, że z siedmioma naraz żyjesz, toś jeszcze transwestyta?!

Za jego plecami rozległ się tłumiony kaszel – tłusty braciszek z wrażenia zakrztusił się wędliną.

- Ostrzegam cię, nikczemniku! Nie wystawiaj na próbę cierpliwości Ośmiookiego Pana, bo srodze cię ukarze za zuchwalstwo i zboczeństwo!

- A któż to taki, ten twój Ośmiooki? – zainteresował się książę. – jakiś gatunek pająka?

Mnicha ogarnęło tak silne wzburzenie, że nie był w stanie nic wyrzec - otwierał tylko bezgłośnie usta. Za to drugi zakonnik pochłonął wreszcie oporną kiełbasę i piskliwym głosikiem przyszedł mu w sukurs:

- Jak śmiesz się naigrawać z wielkiego bóstwa, którego pokornymi sługami jesteśmy? Nie wiesz, że przed jego wzrokiem nic się nie ukryje?

- „A jeśli mąż czyni ze swego przyrodzenia użytek przeciwny naturze, będzie mu ono odjęte – uschnie jako liście jesienne i jako one opadnie…” zacytował z emfazą jego kompan, odzyskawszy wreszcie mowę.

Książę wybuchnął tak gwałtownym śmiechem, że drabina zakołysała się pod nim. Przez parę sekund próbował odzyskać równowagę, ale bez skutku – poleciał w dół, a młotek podążył jego śladem. Kiedy ciało Pawełka dotknęło murawy, spadające narzędzie ugodziło go w głowę. Młodzieniec drgnął konwulsyjnie i znieruchomiał.

Na ten widok brat Prewencjusz wzniósł ramiona ku niebu:

- Zaiste, sprawiedliwe są wyroki Ośmiookiego Pana!

- I rychła jest jego pomsta! – dorzucił Sankcjonary, sięgając dyskretnie do węzełka z jedzeniem.

niedziela, 8 września 2013

Diabelnie przyjemne zajęcie

Angst stream...

http://www.youtube.com/watch?v=zREOb6vz7M8

- Na Kanufa Wielkiego Młota, któż to?! – ochrypły bas nieprzyjemnie podrażnił błonę bębenkową Pawełka.

Ziewnął, przetarł oczy i zobaczył nad sobą z gruba ciosane oblicze, należące z pewnością do krasnoluda. Błyskawicznie wróciła mu przytomność umysłu – usiadł na posłaniu, starając się ocenić położenie. Krępy, barczysty krasnolud wpatrywał się w niego z osłupieniem, a kilku innych pakowało się właśnie do izby, głośno tupiąc podkutymi buciorami i pobrzękując oskardami. Szybko policzył potencjalnych przeciwników i zdenerwował się – było ich aż siedmiu.

- Co za jedna? – spytał najbliżej stojący krasnolud, którego oko przesłaniała czarna opaska.

- Jaaa…jestem ksią…żniczka Paulinka… – wyjąkał książę, z trudem powstrzymując się od natychmiastowego zatkania nosa. Odór dawno niemytych ciał wciskał się w nozdrza i przewiercał aż do mózgu.

- Znaczy się, z tych tam… arystokratów? – drążył osiłek.

- Właśnie.

Krasnolud odwrócił się i wyjaśnił pozostałym:

- Słyszeliście – księżniczka. Znaczy się, roboty niezwyczajna, ale nic to – wprawi się.

Zaniepokojony Pawełek nadstawił uszu.

- Trzeci, śmigaj do spiżarni, jadła przynieś, tylko żywo! Zabiedzona jakaś arystokratka… Piąty, do stołu nakryj!

Na dźwięk słowa „jadło” kiszki młodego człowieka odegrały fanfarę. Wkrótce stół starannie wytarto rękawem, przykryto pożółkłą gazetą i położono na nim bochen chleba, osełkę masła i pieczonego dorsza. Obok stanął dzban z piwem i cynowy kufel. Książę żarłocznie rzucił się na wiktuały, a krasnoludy rozsiadły się na stołkach, przyglądając mu się ciekawie.

Kiedy już zaspokoił głód, jednooki zagaił:

- Nie pytam, skąd się tu wzięła – nie ciekawym. Po Pokrętnym Borze niejednego licho wodzi. Ale skoro przyszła, ostanie z nami!

Pawełek dopił piwa, odstawił kufel i koronkowym mankietem starł z ust resztki piany.

– Wdzięcznyy…aa wam jestem za gościnę, ale muszę ruszać dalej – zaoponował, próbując jednocześnie ocenić możliwości bojowe swego obecnego wcielenia. Wydawały się marne…

- Jakem Pierwszy, ostanie i basta! – krasnolud gniewnie zmarszczył krzaczaste brwi. – Baby nam trza!

Żołądek księcia wywrócił salto, zderzając się po drodze z sercem, a wyobraźnia zaczęła mu podsuwać malownicze obrazy, od których zrobiło mu się gorąco. I pomyśleć, że jeszcze niedawno największym zmartwieniem wydawały mu się zaloty Thruda Osiem Cali!

- I czego się rumieni? Toć ja nie o zgorszeniu jakowymś gadam! – uspokoił go Pierwszy – Chałupę jeno trza ochędożyć, strawę uwarzyć…

Pawełek ochłonął. Skoro tak, postanowił, należy uśpić czujność przeciwnika, idąc na kompromis. Pociągnął nosem i skrzywił się.

- Dobrze. Ale w takim razie zaczniemy od kąpieli! – rzekł władczym tonem, dobrze znanym jego zamkowej służbie.

Krasnoludy popatrzyły po sobie ze zdziwieniem. „Kąpiel” kojarzyła im się wyłącznie z niefortunnym poślizgnięciem się podczas przeprawy przez potok.

- I co tak pootwieraliście gęby? Nagrzać mi zaraz gar wody! Macie jakąś balię?

- Beczka po kapuście się nada? – spytał z nadzieją Piąty.

Pawełek wzniósł oczy do nieba.

- Może być. – orzekł łaskawie. – I ściągajcie te brudne łachy, ale już!

Wyczytawszy w ich spojrzeniach konsternację, dodał:

- Co, myślicie, że gołego chłopa nie widziałee…am? Też coś!

Siedem par rąk posłusznie sięgnęło do troczków przy barchanowych gaciach…



Hvarel ciężko westchnął i z rezygnacją wpatrzył się w sufit. A więc epizod pt. Wielka Ucieczka Barda dobiegł końca, zanim się jeszcze na dobre zaczął, zaś on sam znalazł się w takim samym położeniu, w jakim był poprzednio. Z małą różnicą – tym razem okowy tak ściśle obejmowały jego nadgarstki, że nie mogło być mowy o jakichkolwiek próbach uwolnienia się od nich…

Kiedy elf przekroczył drzwi kajuty, dostrzegł krótki korytarzyk prowadzący do schodów. Niestety, ujrzał również dwie siedzące na stopniach kobiety, których miecze pozwalały się domyślać, w jakim celu się tam znajdują. Hvarel miał swój moment chwały – heroicznie spróbował przedrzeć się miedzy strażniczkami, choć jego ubiór nie sprzyjał podejmowaniu walki – krępował ruchy i stanowił kiepską osłonę przed ostrzami. Na szczęście dla bohatera zbrojne niewiasty potraktowały go raczej jak niesfornego chłopca niż groźnego przeciwnika – po krótkiej, bezkrwawej szamotaninie musiał pogodzić się z losem pokonanego i potulnie wrócić do tymczasowego więzienia.

Im dłużej tak leżał, tym szybciej rezygnacja ustępowała miejsca rozdrażnieniu, a potem wściekłości. Gdy skrzypnęły drzwi, elf był już o krok od zimnej furii. Na widok wchodzącej blondynki jego twarz stężała w gniewnym grymasie, a oczy zaczęły ciskać błyskawice.

Kobieta przysiadła na brzegu koi.

- Posłuchaj, wiem, co czujesz, ale nie mamy innego wyjścia – zaczęła spokojnie.

- Coś takiego! – warknął. – Biedactwa! Ktoś was zmusza, żebyście mnie tak traktowały?

- Jesteśmy Vistulankami – wyjaśniła.

- A ja jestem elfem, do usług! I co z tego? To jakaś sekta, czy co? Składacie ofiary z ludzi na pełnym morzu?

- Widzę, że o nas nie słyszałeś – kontynuowała cierpliwie. – Moje plemię składa się z samych kobiet. Żaden mężczyzna nie ma wstępu na nasza wyspę, chyba że same go przywieziemy.

- Po co? W charakterze dania głównego?

- Nie kpij. Musimy zadbać o zachowanie liczebności plemienia. A tego, niestety, nie da się załatwić we własnym zakresie… –  spochmurniała.

Elf otworzył usta, zamknął je, znów otworzył, po czym wybuchnął gromkim śmiechem. Przez dłuższą chwilę nie mógł się uspokoić, łzy spływały mu po policzkach, a trząsł się tak, że tylko łańcuchy powstrzymywały go przed stoczeniem się na podłogę. Jasnowłosa patrzyła na to ze zdumieniem.

- I porywacie ich siłą? – wykrztusił wreszcie. – I zakuwacie w kajdany? A nie prościej byłoby ogłosić nabór?

Wzrok Vistulanki wyrażał nieufność.

- Próbujesz mnie podejść? – spytała i szybko sprawdziła, czy okowy dobrze trzymają. – Słyszałam, że elfy są sprytne i podstępne…

Hvarel wywrócił oczami.

- Ależ ty jesteś nieuświadomiona! Akurat do TEGO żadnego mężczyzny nie trzeba zmuszać! Wiesz, to diabelnie przyjemne zajęcie… Dla obu stron…

- Skąd mam wiedzieć?– wyrwało się rozmówczyni. – Żadna z mojego pokolenia jeszcze tego nie robiła!

- Czyli nawet nie wiesz, o czym mówię? – spytał bard z filuternym uśmieszkiem.

- Nie przesadzaj. Mamy na wyspie konie i bydło. Drób też.

- Mężczyzna to nie ogier ani kogut! – obruszył się.

- Nie bądź drobiazgowy.

Na chwilę zapadło niezręczne milczenie, które zdecydował się przerwać elf.

- Cywilizowani ludzie chcą się zwykle trochę poznać, zanim pójdą do łoża – oświadczył.

- A elfy?

- Elfy mają jeszcze więcej ogłady! – prychnął. – Jestem Hvarel z Malinowego Chruśniaka, a ty?

- Mam na imię Innocencja Intakta. Jestem władczynią Vistulanii! – powiedziała jasnowłosa, unosząc dumnie podbródek.

piątek, 6 września 2013

Les héros sont fatigués

Mad ma za sobą burzliwe przeżycia – mooorze wina, mnóstwo emocji, a potem powrót w środku nocy do samotnego zimnego łóżka, które kołysało się, kołysało, kołysało…
http://www.youtube.com/watch?v=koJlIGDImiU

Ciężka od wody spódnica oblepiła się Pawełkowi wokół nóg, a w ciżmach miał pełno mokrego piasku. Wiatr splątał mu włosy, które przy każdym podmuchu zasłaniały twarz. Brnął przez wydmy w stronę ciemnej ściany lasu i zastanawiał się, gdzie mogą teraz być jego towarzysze.


Kiedy „Pogromca łososi” niespodziewanie osiadł na mieliźnie, spuścili na wodę szalupę i energicznie wzięli się do wioseł. Nawet bard i książę nie próżnowali, chcąc wreszcie poczuć pod stopami stały ląd.

Niestety, fatum sprzysięgło się przeciwko nim, postanawiając wziąć odwet za długie dni niczym niezakłóconego rejsu…

Nieoczekiwanie na spokojnej dotąd powierzchni morza uformował się szybko rosnący krąg piany, a wzburzone fale zaczęły gwałtownie huśtać łódką. Z wody wynurzało się ciemne, obłe, lśniące cielsko. Było spore…wielkie… ogromne…

- Wieloryb? Tutaj? – z niedowierzaniem wykrzyknął Skorpion, wiosłując ze wszystkich sił, aby jak najszybciej oddalić się od monstrum.

- Co by to nie było, lepiej wiejmy stąd! – Hvarel zanurzał w wodzie pióro wiosła z niespotykana wcześniej szybkością.

Kurul wpatrywał się w fale, jego oczy i usta zdawały się współzawodniczyć ze sobą pod względem stopnia rozwarcia, zaś na bladych policzkach pojawił się nikły rumieniec – jeśli chodzi o mieszkańców morza, wampir widywał do tej pory jedynie ostrygi, krewetki i marynowane śledzie.

Pawełek, który zawsze źle znosił kołysanie, puścił właśnie wiosło i przechylił się przez burtę, gdy kolejna fala dosięgła dziobu szalupy, łódka stanęła dęba, a książę przekoziołkował na rufę. Poczuł jeszcze, jak jego potylica boleśnie zderza się z czymś twardym i świat postanowił na jakiś czas zniknąć.

Kiedy odzyskał przytomność, przekonał się ze zdziwieniem, że morze wypluło go na brzeg. We włosach miał algi, w ustach piasek, był przemoknięty i obolały, ale bez wątpienia nadal mógł się zaliczać do świata żywych, choć chwilowo oglądał go z punktu widzenia wyrzuconej na suchy ląd płastugi. Na ramieniu siedziała mu mewa, zezując paciorkowatym okiem na niedoszły łup. Kiedy się poruszył, ciężko zerwała się do lotu, skrzecząc jakiś niepochlebny komentarz.

W końcu udało mu się przejść do pozycji wertykalnej, a nawet zrobić parę chwiejnych kroków. Doszedł do wniosku, że na plaży nie może oczekiwać ciekawych perspektyw na najbliższą przyszłość i zdecydował się na żmudną wędrówkę w kierunku nadmorskiego lasu. Teraz widział już całkiem wyraźnie powykręcane pnie sosen, a piasek pod stopami zaczął ustępować miejsca poprzerastanej korzeniami murawie.


Kiedy Pawełek w tak dramatyczny sposób opuszczał szalupę, pozostali wioślarze również zostali brutalnie rzuceni na rufę, ale udało im się pozostać w łódce. Tylko Hvarel dostrzegł, co się stało z obiektem jego westchnień i usiłował ocalić piękną dziewicę, chwytając ją za suknię. Niestety, trzask rozdzieranego materiału obwieścił porażkę barda, który w desperacji pochwycił pustą baryłkę po słodkiej wodzie i rzucił się z nią w fale, próbując wypatrzeć wśród nich czerwoną plamę spódnicy. Wczepiony w antałek, unosił się na powierzchni wody niby wielka boja, coraz bardziej oddalając się od łódki. Rozkołysane bałwany podawały go sobie jak piłkę. Mijały minuty, kwadranse, wreszcie godziny, a Hvarel wciąż znajdował się na pełnym morzu. Zdrętwiałe ramiona ostatkiem sił obejmowały beczułkę, a ciało sztywniało z zimna. Zaczynał już popadać w kompletne otępienie, gdy drewniane klepki stuknęły w coś znacznie pokaźniejszego. Była to burta jednomasztowca, którego szkarłatny żagiel złowrogo łopotał na wietrze.


Mimo kliku ciepłych pledów i płonącego w żelaznym piecyku ognia Hvarel ciągle dygotał z zimna i szczękał zębami, a kajuta nieustannie kołysała mu się przed oczami, gdy tylko próbował uchylić powieki. Koja, na której spoczywał, była szeroka i wygodna, w innych okolicznościach chętnie zapadłby w sen, ale nie miał zwyczaju sypiać z rękoma przykutymi do wezgłowia…

Ktoś uniósł mu głowę i przytknął do ust naczynie. Spragniony, chętnie przełknął nieco płynu i rozkaszlał się, czując palenie w gardle.

- Wypij jeszcze, to cię rozgrzeje! – nakazał kobiecy głos.

Zacisnął usta i otworzył oczy. Nad koją pochylała się z kubkiem w ręku wysoka blondynka, przypatrując mu się uważnie. W jej błękitnych oczach nie było ani cienia zalotności – mierzyła go wzrokiem jak kupiec oceniający wartość towaru.

- No już, pij! Jeśli się rozchorujesz, nie będzie z ciebie żadnego pożytku – ponagliła, a on posłusznie spełnił polecenie, czując, jak po przemarzniętym ciele rozlewa się fala ciepła.

- Pożytku? Jesteście handlarzami niewolników? – zapytał słabym głosem.

- Niezupełnie – kobieta potrząsnęła krótką czupryną i poprawiła na nim koc.

Bard poczuł się nieco pewniej, na co niewątpliwy wpływ miał krążący teraz w jego żyłach alkohol.

- W takim razie zdejmij mi to żelastwo! – zażądał, potrząsając kajdanami. – I zaprowadź mnie do waszego kapitana.

- JA tutaj dowodzę – odparła spokojnie, opierając dłoń na rękojeści zatkniętego za pasem puginału. Dopiero teraz zauważył, że jest uzbrojona.

Już otwierał usta, by wygłosić płomienną tyradę dotyczącą tradycyjnego podziału ról w społeczeństwie tudzież zdolności przywódczych kobiet, ale zimny dotyk okowów na nadgarstkach w porę sprowadził go z oratorskich wyżyn na ziemię.

- Rozkuj mi ręce… proszę… – przybrał ugodowy ton, starając się wykorzystać cały urok osobisty, jaki Matka Natura wbudowała w genotyp elfów.

- Przykro mi, ale nie mogę ryzykować. Już raz przepadła nam zdobycz.

- Jestem wykończony! Jak sobie wyobrażasz sen w takiej pozycji?! – krzyknął z wyrzutem, szarpiąc łańcuchem.

- Po wszystkim będziesz się mógł wyspać do woli – blondynka odwróciła się w stronę drzwi.

- Po jakim „wszystkim”?!

Wyszła bez słowa, nie zaszczyciwszy go nawet spojrzeniem.

Hvarel z ulgą stwierdził, że pod wpływem bądź to trunku, bądź przeżytych właśnie emocji, świat przestał wyprawiać dzikie harce, co sprzyjało skupieniu spojrzenia i myśli. Miał problem i musiał jak najszybciej znaleźć rozwiązanie!

Nie zamierzał czekać, aż uzbrojona kobieta zdecyduje o jego losie. A nuż miała złe doświadczenia w kontaktach z mężczyznami albo była zgorzkniałą stara panną?

Kolejne bezskuteczne szarpnięcie dowiodło, że nie uda mu się zerwać łańcuchów. Jednak wieloletnia gra na instrumencie sprawiła, że dłonie barda stały się wyjątkowo elastyczne, a palce – giętkie. Podjął próbę przeciśnięcia ich przez żelazne bransolety. Po kilkunastu minutach, które Hvarelowi wydawały się eonami, jego wysiłki zostały uwieńczone sukcesem, wysunął ręce z żelaznych bransolet, okupując to zaledwie kilkoma zadrapaniami. Energicznie poruszył ramionami, by przywrócić w nich krążenie i usiadł.

W niedużej kajucie nie było niczego oprócz koi i piecyka – co gorsza, nie było tu jego ubrania. Ostrożnie opuścił nogi na podłogę i wzdrygnął się, gdy bose stopy dotknęły zimnych desek. Wstał, przeczekał mały zawrót głowy i zajął się praca koncepcyjną, polegająca na tworzeniu z pledów tymczasowego przyodziewku. To, co powstało, nie należało do arcydzieł haute couture ani nawet pret-á-porter. Niestety,nie było też wygodne. Cóż, bard był co prawda bardzo dumny ze swoich atrybutów męskości, jednakże nie miał zamiaru demonstrować ich całemu światu ani nawet jego skromnej reprezentacji w osobach załogi żaglowca. Z dwojga złego wolał już znosić szorstki dotyk grubej tkaniny na nagiej skórze. Jeden koc obwiązał sobie wokół tułowia, a z drugiego sporządził coś w rodzaju płaszcza, wiążąc supeł pod szyją. Już przy pierwszym kroku nadepnął na wlokący się po podłodze brzeg materiału i poczuł się jak pies, któremu zaciśnięto obrożę. Po namyśle związał luźne końce na wysokości kolan i krokiem gejszy podrobił do drzwi kajuty.



Pawełek miał ochotę pląsać z radości, gdy las wreszcie się przerzedził, a jego oczom ukazała się poręba. Na polanie stała drewniana chata.

„Stała”– to za dużo powiedziane. Raczej nieubłaganie chyliła się ku upadkowi, rozpaczliwie walcząc z siłą powszechnego ciążenia – pod względem stopnia odchylenia od pionu śmiało mogła iść w zawody z Krzywą Wieżą w Pizie. Ze stromego dachu zsunęła się część gontów, ukazując wnętrzności strychu, ściany poczerniały ze starości, a kamienne stopnie, prowadzące do wrót, porosły mchem. Same drzwi tak się wypaczyły, że między ich skrzydłem a ościeżnicą bez trudu zmieściłoby się męskie ramię.

Książę nie przejął się stanem technicznym budowli – w końcu dotarł do czyjejś siedziby i miał nadzieję, że będzie mógł coś zjeść i odpocząć. Ostrożnie zastukał, ponowił próbę, wreszcie załomotał do drzwi – bez skutku. Obszedł chałupę, znalazł okno i lekko pchnął. Przerdzewiałe zawiasy dały za wygraną i przegniła rama z brzękiem tłukącej się szyby legła u stóp księcia. Zaklął, a potem wzruszył ramionami, podkasał mokrą spódnicę i wlazł do środka.

W przedostającym się przez pusty otwór okienny świetle dojrzał piętrowe prycze, zbity z desek stół i kilka kulawych taboretów. Na stole pozostawiono zeschłe okruchy chleba i rybie ości, a po lepiącej się od brudu podłodze toczyły się puchate kłębki kurzu. W jedną ze ścian wbito kilka żelaznych haków i zawieszono na nich odzież, której Pawełek wolał się nie przyglądać.

Najchętniej opuściłby od razu zapuszczony domek, ale nogi bolały go okrutnie, a organizm gwałtownie domagał się snu, nie dopuszczając żadnych negocjacji w rodzaju: „Połaźmy jeszcze godzinkę po tych chaszczach, to może znajdziemy coś lepszego…”

Z odrazą przyjrzał się najbliższemu legowisku, a następnie położył się na nim ostrożnie, niezbyt ufając spróchniałym deskom. Przez chwilę wiercił się niespokojnie, szukając możliwie najwygodniejszej pozycji, aż wreszcie zmęczenie wzięło górę nad potrzebą komfortu i książę zasnął.