piątek, 28 marca 2014

Biedny panicz! I pan podczaszy!

Fil parskając wynurzył się z basenu, starł myjką z twarzy pozostałości kosmetyków i wykręcił mokre włosy. Lillah, który spoglądał na to z dezaprobata, pomógł mu otulić się grubym ręcznikiem.

- Przedtem wyglądałeś lepiej – orzekł. – Zresztą i tak pani Bekka nie pozwoli ci tak pójść do królowej, oby bogowie zawsze darzyli ją przychylnością.

- Nawet o tym nie wspominaj! – usta elfa wygięły się żałośnie w podkówkę, lecz już za moment w jego oczach zapaliły się iskierki gniewu. – Nie zrobię tego za żadne skarby! Ona ma już pewnie ze trzydzieści lat, a ja do tej pory… ja jeszcze nigdy…

- Nie załamuj się, Jej Wysokość, oby żyła wiecznie, to mądra kobieta i nie oczekuje, że od razu dokażesz cudów! – pocieszył go Lillah. – A jeśli nawet okażesz się zupełnym beztalenciem, zawsze możesz zostać królewskim eunuchem.

- KIM?!

- Wiesz, kastratem. Oni nie muszą… móc, mają tylko ślicznie wyglądać.

Zdruzgotany Fil w milczeniu skończył się wycierać, sięgnął na marmurową ławę po świeże ubranie, przez chwilę bezskutecznie usiłował włożyć nogę w rękaw satynowej koszulki, wreszcie wykorzystał ją zgodnie z przeznaczeniem.

Kiedy dopinał spodnie, w drzwiach stanął chuderlawy młodzieniec w czarnym uniformie pałacowej służby i zwrócił się do tłumacza z krótką przemową. Lillah odmownie pokręci głową, lecz przybysz najwyraźniej nie ustępował. Przedkładał coś uparcie, wspomagając artykulację energicznymi gestami.

- O co mu chodzi? – zainteresował się Fil.

- Przysłał go Pierwszy Mąż. Chce z tobą porozmawiać na osobności i prosi, żebyśmy przyszli do jego komnaty.

- To na co czekamy? Chodźmy, zanim Bekka sobie o mnie przypomni!

- Na twoim miejscu nie zbliżałbym się do niego. To równie bezpieczne, jak kąpiel w sadzawce z aligatorem. Jak myślisz, komu zawdzięczamy taką rotację w haremie?

- A jednak zaryzykuję – elf nie zastanawiał się długo. – I tak nie mam wiele do stracenia…

Chudzielec zaprowadził ich do sali, której przepych zdawał się przewyższać nawet apartament królowej.

Posadzkę przykrywały zbytkowne kobierce, na ścianach zawieszono kosztowne gobeliny, a dodatkową ozdobę stanowiły piękne okazy białej broni – misternej roboty szable, pałasze i handżary.

Posadzono ich na poduszkach przy niskim stoliku z laki, na którym służący postawił maleńkie filiżanki z aromatyczną kawą. Znęcony zapachem elf wyciągnął rękę po naczyńko, ale Lillah złapał go za nadgarstek.

- Zostaw! Na pewno jest zatruta. Nie rozumiesz, że Pierwszy Mąż będzie próbował się ciebie pozbyć?

- Słuszna uwaga – chłopcy drgnęli, kiedy za ich plecami rozległ się znienacka dźwięczny baryton. – Ale postaram się użyć bardziej humanitarnej metody…

Fil spodziewał się ujrzeć tutaj mężczyznę, który towarzyszył władczyni podczas porannej audiencji, jednak zaskoczył go fakt, że królewski małżonek zna elficki.

Gospodarz wygodnie usadowił się naprzeciw chłopaka i przez kilkanaście sekund bez skrępowania mierzył go uważnym spojrzeniem. Elf wytrzymał taksujący wzrok i odwzajemnił się tym samym, rejestrując krótko ostrzyżone krucze włosy, czarne oczy, błękitny cień zarostu na mocno zarysowanej szczęce i cienką kreskę blizny na policzku. A potem ze zdumieniem usłyszał śmiech mężczyzny, w którym brzmiała niekłamana wesołość.

- Założę się, elfiątko, że strach cię oblatuje na myśl o łożu mojej pani! – rzekł z rozbawieniem Pierwszy Mąż. – I całkiem słusznie, bo nie każdy jest w stanie sprostać jej wymaganiom. Ale masz szczęście, mam zamiar wybawić cię z opresji.

- Tak… po prostu? – Filowi wydało się to zbyt piękne, by mogło być prawdziwe. Chyba że mężczyzna miał na myśli radykalne rozwiązanie. Niezbędne narzędzia wisiały przecież na ścianach w ilościach hurtowych. Nie tak dawno czytał do poduszki mrożącą krew w żyłach historię księżniczki, którą zawistna rywalka dźgnęła zatrutym sztyletem, a ciało kazała zawinąć w dywan i chyłkiem wrzucić do rzeki… Krew odpłynęła mu z twarzy, a kolana zaczęły drżeć.

- Widzisz, chłopcze, bardzo nie lubię, kiedy Jej Wysokość znajduje sobie nową zabawkę. Nazbyt ją to absorbuje. Dlatego pomogę ci się stąd wydostać.

Elf nadal jakoś mu nie dowierzał, zwłaszcza że na twarzy Lillaha malował się sceptycyzm.

- Opuścisz pałac przez bramę dla dostawców, tylko będziemy musieli nieco zmienić twój wygląd.

Klasnął w dłonie, przywołując anorektycznego młodzieńca i wydał mu krótkie polecenie.

- W Mat tylko mężczyźni z ubogich rodzin mogą opuszczać seraj. Niezamożnych kobiet nie stać na opłacenie służby, więc posyłają mężów czy synów na bazar i po wodę do miejskiej studni – kontynuował po wyjściu rękodajnego. – Lecz nawet oni muszą zasłaniać twarze i szczelnie okrywać ciało opończą, żeby nie wzbudzać pożądliwości w obcych niewiastach.

Przerwał na widok służącego, który zjawił się z burą szatą z wielbłądziej wełny. Podał ją swojemu panu i zniknął za drzwiami.

- Ubierz to! – nakazał Pierwszy Mąż.

Fil posłusznie włożył długi, obszerny płaszcz bez rękawów. Dziwaczny kaptur zasłaniał głowę i twarz, pozostawiając tylko wąski otwór na oczy.

- Doskonale. W tym stroju nikt w tobie nie rozpozna królewskiego niewolnika – stwierdził z zadowoleniem małżonek Szakirazady. – Łatwo trafisz na plac targowy: wystarczy pójść za mężczyznami i chłopcami niosącymi puste kosze. A tam zawsze można spotkać cudzoziemskich kupców, którzy pozwolą ci dołączyć do karawany. Oczywiście nie za darmo, ale to powinno wystarczyć.

Chłopak poczuł, że mężczyzna wkłada mu w dłoń jakiś okrągły przedmiot. Podniósł go do oczu – była to kunsztownie wykonana brosza w kształcie rozkwitłego kwiatu o rubinowych płatkach.


Fil pocił się jak mysz. Gruby materiał opończy krępował mu ruchy i utrudniał oddychanie, a wlokący się po ziemi skraj zamiatał uliczny pył, drażniąc nozdrza. Elf przemykał tchórzliwie pod ścianami domów, nie chcąc przyciągnąć niczyjej uwagi. Na szczęście barwnie ubrane, obwieszone świecidełkami kobiety, które dumnie stąpały środkiem ulicy, śmiejąc się i szczebiocząc, traktowały nielicznych przedstawicieli płci męskiej jak powietrze.

Nic dziwnego, skoro wszyscy przypominają bezkształtne, bure tobołki – pomyślał chłopak.

Uniósł trochę brzeg okrycia, które właśnie oplątało mu nogi, lecz zaraz go opuścił, wspomniawszy ostrzeżenie Lillaha – za pokazywanie stóp w miejscu publicznym mężczyźnie groziła kara chłosty. Rozejrzał się nerwowo, ale wyglądało na to, że nikt nie zauważył jego nieskromnego zachowania, więc uspokojony powędrował dalej.

Kiedy u wylotu ulicy dojrzał wreszcie zbawcze targowisko, ktoś pochwycił go za ramię. Odwrócił się spłoszony i ku swemu przerażeniu zobaczył dwie postawne kobiety w jednakowych szkarłatnych sukniach. Jedna spytała o coś podniesionym głosem, a druga zmierzyła go podejrzliwym spojrzeniem.

Strażniczki! Zaraz się zorientują, że nie rozumiem ani słowa! – strach dodał Filowi skrzydeł. Wyrwał się z rąk prześladowczyni i popędził w stronę bazaru, kurczowo ściskając w palcach broszę.


- Prosiłam, żeby wszyscy punktualnie schodzili do jadalni! – lodowata mina Blathie wyrażała głęboką dezaprobatę. – Czy to takie trudne?

- Kogoś brakuje? – udał zdziwienie Pawełek, zawiązując pod brodą sztywną od krochmalu serwetę.

- Rzeczywiście, nie ma elfa – skonstatował Skorpion. – Prawdę mówiąc, nie widziałem smarkacza od obiadu.

Sięgnął po grzankę i natychmiast oberwał po łapie od wiedźmy.

- Więc lepiej go znajdźcie, inaczej obejdziecie się dzisiaj smakiem!

Wojownik wzniósł oczy do nieba, jakby szukał tam zrozumienia, a książę z westchnieniem odsunął krzesło i wstał od stołu. Demon poprawił przekrzywiony obrus i cała czwórka ruszył na poszukiwania.

Kiedy już sprawdzili wszystkie sypialnie, garderoby i łazienki, zajrzeli do kuchni, salonu, biblioteki, gabinetu gospodyni, a nawet na strych, do lochów i do spiżarni, zaniepokojona Blathie zarządziła przeszukanie ogrodu.

Kamilek pierwszy wypatrzył na trawniku skłębiony niebieski pled, którego zawartość miotała się rozpaczliwie i wydawała żałosne jęki. Natychmiast rozwinięto pakunek, uwalniając spoconego, na wpół uduszonego elfa.

Zamroczony Fil, łapczywie chwytając powietrze, nieufnie spoglądał na nich wielkimi przerażonymi oczami, zanim się upewnił, że otaczają go znajome twarze. Poruszony Pawełek energicznie wachlował go serwetą, a Skorpion popędził po wiadro, zaczerpnął wody z fontanny i przemoczył wszystkich do suchej nitki.

Blathie udało się w końcu przejąć inicjatywę i opanować sytuację.

Elfa zapakowano do łóżka w dobrze przewietrzonej sypialni, gdzie całe towarzystwo spożyło wreszcie upragnioną kolację. Gdy zaspokoili głód, Fil z przejęciem zrelacjonował im swój straszny sen. Podczas opowieści Skorpion wydawał gniewne pomruki w rodzaju: „Już ja bym pokazał tym babom!”, Blathie ze złością zaciskała wargi, a twarz księcia przybrała dziwnie rozmarzony wyraz. Tylko demon zachowywał stoicki spokój. Nim udali się na spoczynek, wiedźma podała kuzynowi ziołową miksturę kojącą nerwy i zażądała, by Kamilek udał się z nią do gabinetu.

Tam chwyciła go za poły marynarki i syknęła wściekle:

- Znowu narozrabiałeś! Co ci strzeliło do głowy, ty nieobliczalny biesie?

- Nie mam z tym nic wspólnego! – bronił się demon. – Zasnął na słońcu, przygrzało mu i zwyczajnie majaczył. Nie moja wina, że krzak sobie poszedł!

- A czyja? I nie o krzak mi chodzi. Popatrz, co miał w ręku, kiedy go znaleźliśmy!

Na widok broszy Kamilek skapitulował.

- Masz rację… Wysłałem go na Sucharę…

- To było podłe! I niebezpieczne! A wydawało mi się, że lubisz Fila…

- Bo to prawda! Tylko nie mogę ścierpieć, że robi z siebie rozkapryszoną panienkę! Chciałem mu trochę skorygować osobowość…

Blathie policzyła w myśli do dziesięciu. Głęboko odetchnęła.

- Osobowość, powiadasz? Już ja skoryguję twoją, daj mi tylko trochę czasu!



Nareszcie… Z ulgą zzuł zakurzone buty i zanurzył obolałe stopy w strumieniu. Przebierał palcami w chłodnej wodzie, płosząc małe srebrne rybki i z przymkniętymi oczami grzał twarz w promieniach słońca. Cichutki szmer rzeczki działał usypiająco i przez chwilę miał wrażenie, że znów jest dzieckiem, ustawia piramidę z drewnianych klocków na kuchennym stole, a babcia zmywa naczynia po obiedzie.

Plusk wody przybrał na sile.

- Panienko, wracajmy, będą się o nas niepokoić! Trzeba coś zjeść i jechać dalej.

Zjeść? Przełknął ślinę i otworzył oczy. Naprzód trochę, a potem bardzo szeroko. Zobaczył bowiem dwie urodziwe panienki w mokrych koszulkach oblepionych na kształtnych ciałach. Do tego jedna z nich bez wątpienia była ogrem…

Na jego widok obie wydały serię wysokich dźwięków, właściwych swej płci w chwilach zagrożenia. Czym prędzej zacisnął powieki i ostentacyjnie zasłonił oczy dłońmi. Żałował, że nie może jednocześnie zatkać uszu…

- Nic nie widziałem! – zapewnił. – Teraz też nie patrzę! Możecie bez obaw wyjść i się ubrać!

Piski ucichły. Dobiegły go nerwowe szepty, a potem plusk i szelest.

- W porządku, możesz otworzyć oczy!

Obie były już ubrane i przyglądały się mu z kiepsko skrywaną ciekawością. Poczuł się trochę głupio, siedząc tak boso, z nogami w wodzie, więc wstał i grzecznie się ukłonił.

- Nie obawiajcie się, nie jestem włóczęgą ani złoczyńcą. Mam na imię Argh, służę u pani Blathie w dobrach księcia Pawełka.

- W takim razie co robisz w samo południe w środku lasu? – spytała z niedowierzaniem drobna dziewczyna o brązowych włosach.

Spojrzenie jej towarzyszki również wyrażało sceptycyzm.

Ogr trochę się zmieszał. Żaden mężczyzna nie lubi się przyznawać do porażki, zwłaszcza w obecności dopiero co poznanych ładnych kobiet.

- Szukałem kogoś – odparł wymijająco. – Nie udało mi się go znaleźć i teraz wracam do domu.

Trudno, najwyżej pani zmieni mnie w elfa… – pomyślał. Jakoś wytrzymam, choć to wstyd… Może nikt z rodziny się nie dowie…

- Powiedziałeś, że twoja pani mieszka w książęcych dobrach… Jak daleko stąd leżą te posiadłości? – spytała Rida. – Ile to może być mil?

Ogr ponownie się zakłopotał. Liczby już w czasach szkolnych nie były jego najmocniejszą stroną.

- Tak w milach to nie wiem – potarł palcem czubek nosa. – Jak nie będziecie za często przystawać na odpoczynek, to o zmierzchu powinnyście minąć granicę księstwa.

Dziewczyna poweselała. Pomyślała, że wozem dotrą tam znacznie szybciej, a na cudzej ziemi baron już ich nie dosięgnie. A nuż książę będzie potrzebował usług alchemika?

- Może poprosimy Argha o pokazanie drogi, panienko? – zaproponowała Brita, a nie widząc oznak entuzjazmu, dodała szybko:

- Wygląda uczciwie, a poza tym kawał ogra z niego, będzie bezpieczniej!

- Pewnie, że was zaprowadzę! – zapewnił z zapałem Argh, nie czekając na decyzję Ridy. – Najlepiej ruszajmy od razu, żebyśmy zdążyli przed nocą.

Włożył buty i podniósł podróżną sakwę.

- Zaczekaj! – powstrzymała go dziewczyna. – Nie musimy iść na piechotę, mamy tu niedaleko konie i wóz.

- Oj, nie wiadomo, czy jeszcze macie!… – zatroskał się ogr. – Wieśniacy powiadają, że grasują tu rabusie.

- Masz nas za głupie? Nie zostawiłybyśmy dobytku bez opieki. Mój brat go pilnuje, ze znajomym.

Przedarli się przez chaszcze porastające brzeg strumienia i podążyli przez leśną gęstwinę w stronę polany.

Na miejscu ujrzeli pusty wóz i spokojnie pasące się konie. W pobliżu nie było żywej duszy. Rida gniewnie zmarszczyła brwi, rozglądając się dokoła.

- Rag, gdzie się schowałeś?

- Paniczu! Panie Ambrozjanie!

- Nie wygłupiajcie się, wyłaźcie!

- Panie podczaszy! Hop, hop!

Nawoływanie dziewcząt pozostało bez odzewu, odpowiadało na nie tylko echo.

- Nic nie rozumiem, panienko! – powiedziała w końcu Brita, kręcąc głowa z niedowierzaniem. – Czyżby sobie poszli i zostawili wszystkie rzeczy na pastwę złodziei?

- Co za głupcy! – zawołała Rida ze łzami wściekłości w oczach i uderzyła piąstką w pień najbliższego drzewa. – Cud, że nic nie zginęło! Pewnie usnęli w krzakach, bo całą noc raczyli się winem!

- Może gdzieś się ukryli i żarty sobie z nas stroją?

- Nie sądzę – Argh pokręcił głową, wskazując na murawę. – Boję się, że zostali porwani!

Rzeczywiście, trawa była mocno zdeptana, jakby odbywały się na niej pląsy z udziałem pełnych ognia tancerzy. Wśród zgniecionych źdźbeł leżał barwny strzęp tkaniny, w którym Rida rozpoznała fragment kaftanu brata. Połamane gałązki krzewów wskazywały, którędy odeszli napastnicy. Na szczęście nigdzie nie było widać śladów krwi…

- Co teraz zrobimy? – załamała ręce gosposia. – Biedny panicz! I pan podczaszy! Strach pomyśleć, co te łotry mogą z nimi zrobić!

- Ciszej, Brito! – Rida rozejrzała się ze strachem. – Bandyci mogą wrócić po wóz i konie. Musimy prędko stąd odjechać i sprowadzić pomoc.

- Ale jak ich potem znajdziemy? Przecież nie wiemy, dokąd ich zabrano!

Bezradne spojrzenia dwóch par dziewczęcych oczu spoczęły na Arghu, który poczuł, jak budzi się w nim odwaga dawnych ogrów, przemierzających równiny w pogoni za myśliwską sławą1. Wyprostował się, wypiął pierś i z marsowa miną oświadczył:

- Wytłumaczę wam, jak dojechać do najbliższej wioski, a sam pójdę po śladach. Dołączę do was, kiedy się dowiem, gdzie jest kryjówka zbójów.

Po jego słowach na chwilę zapadła pełna szacunku cisza.

- Naprawdę mógłbyś to dla nas zrobić? – spytała z podziwem Rida. – Przecież mogą cię schwytać!

- Prawdziwy z ciebie bohater, Argh! Zupełnie jak w „Sadze o Ogryku Nieulękłym”! – głos Brity drżał ze wzruszenia.

- Jaki tam bohater… – wzruszył ramionami. – Jak byłem mały, podchodziliśmy z dziadkiem szaraki… Umiem chodzić cicho po lesie. Wrzućcie mój worek na wóz, a ja zaprzęgnę konie.



1. Bądźmy realistami. Przede wszystkim była to pogoń za krwistym stekiem.

czwartek, 13 marca 2014

Muślin, jedwab i olejek różany

Mam dziś ochotę pobawić się z moimi bohaterami jak kot z myszą. Przy czym mam na myśli kota w rodzaju ulubieńca Niani Ogg... Jeśli ktoś do tej pory nie słyszał o Greebo, służę cytatem:
"Dla niani Ogg Greebo wciąż byt małym kociakiem goniącym za kłębkiem wełny.
Dla reszty świata był wielkim kocurem, wypchanym niewiarygodnie niezniszczalną siłą życiową opakowaną w skórę, która mniej przypominała futro, a bardziej kawałek chleba pozostawiony na dwa tygodnie w wilgotnym miejscu. Obcy często się nad nim litowali, bo praktycznie nie miał uszu, a jego morda wyglądała, jakby usiadł na niej niedźwiedź. Nie mogli wiedzieć, że przyczyną tego jest kocia duma Greeba, która kazała mu próbować walczyć albo gwałcić absolutnie wszystko, aż do czworokonnego wozu z drewnem włącznie. Kiedy Greebo maszerował ulicą, groźne psy skamlały i chowały się pod schodami. Lisy trzymały się z daleka od wioski. Wilki starały się ją omijać."

Taak... A teraz przejdźmy do rzeczy.


Wpatrzone w niego ciemne oczy, choć mocno podkreślone czarnym tuszem, bez wątpienia należały do chłopaka. Nie całkiem jeszcze przytomny Fil wziął go początkowo za jednego ze znajomych emoelfów, ale pierwsze wrażenie okazało się mylne. Przy całej swojej ekstrawagancji emoelfy nie nosiły muślinowych szarawarów ani nie obwieszały się złotymi bransoletami w ilości niemal uniemożliwiającej zgięcie ręki w łokciu. Nie rozsiewały też wokół siebie przenikliwej woni olejku różanego. Ponadto ciało nieznajomego miało miodowy odcień, zupełnie odmienny od niemal alabastrowej skóry Fila, która nie pociemniała nawet o ton podczas wędrówki w pełnym słońcu.

Z trudem usiadł, czując dokuczliwy ból w skroniach i wtedy dokonał niepokojącego odkrycia – spoczywał w monstrualnych rozmiarów łożu, wśród stosu satynowych, obszytych złotymi frędzlami poduszek, okryty jedynie lekką czerwoną kapą. Pod nią był nagi, jak go Matka Natura stworzyła.

- Gdzie ja jestem? I gdzie jest moje ubranie?!

- Było zakurzone, ty zresztą też, więc pani Bekka kazała cię rozebrać i umyć – chłopak odpowiedział mu w mowie elfów, choć wymawiał słowa z dziwnym akcentem, zniekształcając niektóre głoski. – Zresztą chciała sprawdzić, czy drow nie sprzedał jej kota w worku…

Drow? W takim razie lot dywanem wcale mu się nie przyśnił… Tylko co ma z tym wspólnego jakaś Bekka?

- O czym ty mówisz? Co to za miejsce? I kim jest Bekka? – wypytywał gorączkowo.

- To nadzorczyni królewskiego haremu. Królowa Szakirazada, oby wiecznie stąpała po ziemi, darzy ją wielkim zaufaniem i powierza zakup nowych okazów do kolekcji.

- Co takiego?! – do oszołomionego umysłu Fila powoli zaczynała docierać okrutna prawda. – Czyżby ten podstępny drań był handlarzem niewolników? A ja mu jeszcze zapłaciłem!

- Cóż, nie można ufać drowom – rzekł jego rozmówca ze współczuciem. – Ale mogłeś trafić gorzej. Szlachetna Bekka twierdzi, że z takim wyglądem możesz zostać nałożnikiem Jej Wysokości, oby żyła wiecznie, a nawet królewskim faworytem. Żaden tu nie ma takich pięknych czerwonych włosów ani tak jasnej skóry! – dodał z niekłamanym podziwem.

Fil z jękiem osunął się na poduszki i utkwił tępe spojrzenie w skomplikowanych ornamentach na suficie.

Zaniepokojony chłopak przyskoczył do łoża, chwytając po drodze ze srebrnej tacy smukłą szklankę z pomarańczowym płynem, w którym pływały kawałki lodu.

- Słabo ci? Napij się sorbetu, to cię orzeźwi! Czekaj, zaraz wezmę wachlarz…

Elf z wdzięcznością przyjął chłodny napój.

- Dziękuję ci… Nawet nie wiem, jak masz na imię…

- Jestem Lillah.

- A ja Fil… od Filemona, ale nie waż się komukolwiek o tym wspomnieć! Słuchaj, jak to możliwe, że wasz król toleruje ten cały burd… ee… harem? – spytał zaintrygowany.

- Nie mamy króla. Jest tylko Pierwszy Mąż, ale on nie ma nic do powiedzenia, podobnie jak trzej pozostali. W Mat mężczyźni nie mają prawa głosu.

- W Mat?

- Mat-ri-ar-chaat. Tak się nazywa nasze królestwo.


Fil kończył właśnie spożywać śniadanie w towarzystwie nowego znajomego, gdy zafurkotała zasłona w drzwiach i do komnaty wtargnęła tęga kobieta w towarzystwie dwóch posępnych osobników w skromnych czarnych strojach.

Na jej widok Lillah natychmiast zerwał się na równe nogi, a przybyła zasypała go potokiem słów wypowiadanych tonem osoby nawykłej do wydawania rozkazów.

Elf przyglądał się jej ciekawie, przeżuwając ostatnie kęsy pszennego placka. Niezbyt wysoka, niemłoda już niewiasta odznaczała się imponującą obfitością kształtów, które uwydatniał ubiór – opięta suknia pokryta iście papuzim, zielono-żółtym deseniem, przewiązana szeroką jaskrawoczerwoną szarfą w miejscu będącym odległym wspomnieniem talii. Spod zawoju w tej samej barwie wymykały się kosmyki nienaturalnie czarnych włosów. Ostry makijaż upodabniał oczy kobiety do migdałów i nadawał jej ustom kształt serduszka. Pozbawiona zmarszczek twarz o subtelnych rysach tworzyła zaskakujący kontrast z ociężałą sylwetką.

Powiedziała coś gniewnie, wskazując palcem kapę, która nadal zastępowała Filowi ubranie.

- Dostojna Bekka mówi, że Jej Wysokość, niech bogowie mają ją w swojej opiece, chce cię obejrzeć. Ci dwaj słudzy pomogą ci się wykapać i uczesać, a pani Bekka wybierze stosowne szaty i klejnoty – przetłumaczył Lillah.

- Nie ma mowy! – elf szczelniej okręcił się czerwoną tkaniną. Skóra mu ścierpła na samą myśl o ablucjach w asyście czarno ubranych ponuraków. – Nie jestem jakąś kukłą, żeby mnie przebierać i czesać! A kąpiel po posiłku źle wpływa na trawienie!

Nadzorczyni była najwidoczniej odmiennego zdania. Na jej znak krukopodobni służący porwali opierająca się ofiarę z łoża i nic sobie nie robiąc z ciskanych przez Fila przekleństw, unieśli go w czeluście seraju. Czcigodna Bekka podążyła nieśpiesznie za nimi.


Od czasu opuszczenia rodzinnego leśnego dworku Fila spotkało niemało przygód, nie wszystkie mógł zaliczyć do przyjemnych, ale nie doświadczył wcześniej równie upokarzających przeżyć jak przygotowania do audiencji. (Miał zresztą wątpliwości, czy było to właściwe określenie, skoro zamierzano go zademonstrować królowej niczym nowo nabyty cenny przedmiot…)

Rolę pałacowej łazienki pełniła spora komnata wyłożona połyskliwą glazurą, która na ścianach tworzyła mozaikę wyobrażającą rośliny wodne, muszle i ryby. Wannę zastępował nieduży owalny basen, napełniany ciepłą wodą z pozłacanych kranów.

Elf sam sobie wydawał się żałosny, gdy zręczne ręce namydlały jego ciało, myły je wielką gąbką, opłukiwały i namaszczały wonnym olejkiem, a wszystko to pod czujnym okiem tej straszliwej kobiety… A już szczytem wszystkiego były przeprowadzone przez nią ostateczne oględziny, podczas których kulił się i dygotał ze zdenerwowania mimo panującej w pomieszczeniu tropikalnej temperatury. W końcu pozwolono mu owinąć się prześcieradłem kąpielowym i te same wprawne dłonie zajęły się jego twarzą i włosami. Właściwie w tych zabiegach nie było nic niemiłego, ale i tak poprzysiągł sobie, że jeśli uda mu się wydostać z haremu, nigdy więcej nie nałoży makijażu ani nie weźmie do ręki lokówki. Oblicze, które spoglądało na niego z lustra, przypominało do złudzenia twarzyczkę pięknej porcelanowej lalki, a wrażenie to potęgowała otaczająca je aureola rudych loków.

Po tym wszystkim bez oporu pozwolił się ubrać w szerokie bufiaste spodnie z jedwabiu i kusy błyszczący kaftanik bez rękawów. Stał bez ruchu jak manekin, gdy nadzorczyni wkładała mu na szyję kosztowny naszyjnik z topazami i zapinała na nadgarstkach wysadzane tymi kamieniami bransolety.

A potem w towarzystwie pani Bekki i Lillaha dał się bezwolnie poprowadzić labiryntem niekończących się korytarzy do prywatnych apartamentów Szakirazady, gdzie posłusznie padł na twarz przed władczynią.

- Podnieś się! – szepnął Lillah, lekko szturchając go w plecy.

Wstał i, nie podnosząc głowy, zerknął spod gęstych rzęs na królową.

Spoczywała w niedbałej, niewymuszonej pozie na obitej zielonym aksamitem otomanie. Jej plecy i ramiona osłaniał płaszcz hebanowych włosów, silnie kontrastujących z nieskazitelną bielą prostej, luźnej sukni. Jedyną ozdobę jej stroju stanowił pierścień ze wspaniałym brylantem wielkości przepiórczego jaja. Z tyłu, za oparciem kanapy, stał wysoki, barczysty mężczyzna w sile wieku, odziany w szerokie białe spodnie i sięgającą kolan błękitną koszulę, ozdobioną dyskretnym srebrnym haftem.

Szakirazada ledwo zauważalnie skinęła głową.

- Podejdź i uklęknij! – poinstruował go cicho tłumacz.

Fil wykonał polecenie. Opuścił się na kolana i wbił wzrok w dywan. Wąska, chłodna dłoń królowej ujęła go pod brodę i zmusiła do podniesienia głowy. Zobaczył twarz, którą ceremonialny makijaż upodobnił do białej maski z papier-mâché z wyraźnie zaznaczonymi plamami pięknych czarnych oczu i karminowych warg. Władczyni musnęła smukłymi palcami policzek elfa i przesunęła nimi po jego włosach. Kąciki jej ust uniosły się leciutko w uśmiechu, po czym powiedziała coś miękko śpiewnym głosem. Kątem oka chłopak dostrzegł, że stojący z tyłu mężczyzna rzucił mu ciężkie spojrzenie spod ściągniętych brwi, a jego mocne dłonie zacisnęły się na oparciu sofy, aż zbielały kostki palców.

- Jej Wysokość, oby żyła wiecznie, jest bardzo zadowolona i życzy sobie, abyś spędził dzisiejszą noc w jej sypialni! – tym razem Lillah przemówił głośno.

Nadzorczymi szarpnęła elfa za ramię, zmuszając go do powstania z klęczek i gestem pokazała, że ma złożyć pokłon, następnie cała trójka rakiem wycofała się z komnaty. W drodze powrotnej do seraju na twarzy pani Bekki gościł tryumfalny uśmiech. Dobrotliwie pogładziła po głowie nowego podopiecznego, a Lillaha obdarzyła małą złotą monetą.


„Trzeba Wam było widzieć, Pani Matko, ich miny, gdym się wreszcie z kosza wygramolił i z rozkoszą tchu nabrał. Gęby pootwierali jak, nie przymierzając, wrota od miejskiego spichrza, kiedy doń furmanki z ziarnem zajadą. Nawet owej rezolutnej pannicy mowę odjęło i nie spostrzegła, że się jej spod żakowskiego beretu warkocz wysmyknął. Wstyd mnie ogarnął, żem ich tak przeraził, i już miałem wybaczenia prosić, aż tu nagle jak nie buchną śmiechem - małom z wozu na gościniec nie wypadł!

Z tej uciechy głosu dobyć nie mogli, służącej łzy ciurkiem po zielonym licu spływały, a mnich za brzuch się trzymał (a raczej za miejsce, w którym u normalnej kompleksji ludzi brzuch bywa). W końcu wśród chichotów dziewczyna paluszkiem na moje włosy pokazała. Myślałem, że mi się pewnie czupryna zmierzwiła, chciałem ją przygładzić i wonczas zmacałem owo nieszczęsne nakrycie głowy… Ni mniej ni więcej, tylko bieluśkie majteczki, suto koronką obszyte! Wielce skonfudowany, nieszczęsny fatałaszek do kosza wrzuciłem, gdzie i sam miałem chęć na powrót się skryć. Jednakże nim cokolwiek zdołałem uczynić, śmiech ucichł, a zakonnik, przywoławszy na oblicze powagę, zwrócił się do mnie surowo…”


- Coś ty za jeden? – spytał Rag, mierząc groźnie wzrokiem intruza, który tak nieoczekiwanie zmaterializował się wśród ich dobytku. Miał wrażenie, że gdzieś już widział tego niewysokiego szatyna z zawadiacko zadartym nosem. Zapytany zeskoczył na trawę, pochylił głowę i szurnął nogą w dworskim ukłonie.

- Jeszcze wczoraj byłem podczaszym Jego Wielmożności barona Potentussa. Ale dziś jestem tylko nieszczęsnym zbiegiem… – wyjaśnił ze smutkiem. – Przebaczcie, żem grzeczności uchybił i niewiasty wraz z osobą duchowną na przestrach naraził, alem nie miał wyjścia. Nie było innego sposobu, żeby się przez bramę niepostrzeżenie przedostać.

- Chętnie ci wybaczę, mości Ambrozjanie! Tym chętniej, że jedziemy na tym samym wózku, dosłownie i w przenośni! – zaśmiał się Rag. – Przyjrzyj mi się dobrze, niejeden raz widziałeś mnie na zamku.

Dworzanin posłusznie wlepił w niego ciemne jak węgielki oczy.

- Mistrz Rag? Alchemik i medyk?

- We własnej osobie. I uciekinier jak ty, stąd to przebranie.

- Jakże to? – zdumiał się były podczaszy. – Przecie baron zawsze wielce sobie chwalił twoje medykamenty. Powiadał, że lepszego konsyliarza ze świecą szukać.

- Cóż, niedawno zmienił zdanie. Dość radykalnie, jak sądzę. Widać stało się to już po twojej ucieczce.

- A ciebie za co ścigają? – wtrąciła Rida.

Ambrozjan poczerwieniał i wbił wzrok w czubki ciżm.

- Właśnie! – włączyła się w rozmowę Brita, przyglądając mu się podejrzliwie. – Może to jakaś gardłowa sprawa? Dość mamy własnych kłopotów, żeby za obcych nadstawiać głowy.

- Ależ nie! – szybko zaprzeczył mężczyzna. – Tylko mówić o tym przy białogłowach nie uchodzi.

Powyższe stwierdzenie rozpaliło do czerwoności ciekawość rzeczonych białogłów, gotowych teraz wydobyć z niego wyznania torturami.

- Co tam! – Rida lekceważąco machnęła ręką. – Nie od dziś pomagam leczyć chorych, więc nic co ludzkie nie jest mi obce, jak powiedział… Jakże mu było… Ech, nieważne… No powiedz wreszcie!

- Nie chwaląc się, zawszem udatnie rymy składał… – zaczął nieśmiało Ambrozjan. – moje poema i fraszki sam baron czytywał i chwalił. A teraz oskarżono mnie, żem paszkwil o nim napisał, który ktoś po całym zamku porozrzucał. Ale to fałsz i podłe oszczerstwo, nazbyt naszego pana poważam, bym się na takie świństwo zdobył!

- A co w tym paszkwilu było? – zainteresowała się dziewczyna.

Pąs na twarzy młodego człowieka pogłębił się o parę tonów, a on sam poszukał wzrokiem wsparcia u Raga. Nie doczekał się go, bo alchemikowi udzieliła się ciekawość siostry.

- Już mówiłem, że przy niewiastach nie przystoi… – wybąkał podczaszy, pogrążając się ostatecznie.

- Mówże, człowieku! – wykrzyknęła niecierpliwie cała trójka.

Nieszczęśnik westchnął i starannie unikając wzroku kobiet, z zażenowaniem zaczął recytować:

Chichoczą dziś po kątach wszystkie dworskie trzpiotki,

Bo baronowa znowu noc przespała twardo.

Znać baron nie dość raźnie machał halabardą…

Na nic wszelkie wysiłki, kiedy korzeń wiotki!



„Wyznania moje najwidoczniej, prócz śmiechu, ufność w nich wzbudziły, więc rzekli, bym się do nich przyłączył, jako że w większej kompanii podróżować milej i bezpieczniej. Zmienili przebrania na zwykły przyodziewek i , nie zwlekając, ruszyliśmy w drogę, by się co rychlej od grodu i zamku oddalić.

Alchemik zdradził mi przyczynę swej rejterady, czym mnie wielce zadziwił. Toż trefniś barona za jego przyzwoleniem inkryminowanego leku spróbował, wielce był kontent i na nijakie komplikacje się nie uskarżał, co niektóre panny dworskie poświadczyć mogą. Po długich dywagacjach doszliśmy do wniosku, że się jakowyś intrygant na zamku ulągł i obaj padliśmy ofiarą jego nikczemnych knowań. Póki co, trzeba nam z dala od dworu się trzymać i w bezpiecznym miejscu gniew barona przeczekać.

Z tej zgryzoty osuszyliśmy butelczynę zacnego wina, za co nas niewiasty srodze strofowały, napominając, że dalsza droga przez bór wiedzie, w którym za przyczyną rzezimieszków czujność nadzwyczajną zachować należy. Jako się miało wkrótce pokazać, w złą godzinę to rzekły!”

wtorek, 4 marca 2014

Mamy gości, Lebioda!

Jakiś płaski barwny przedmiot wolno płynął w rozedrganym powietrzu, jego brzegi falowały jak płetwy płaszczki. Niczym nie przypominał sępa czyhającego na zdobycz, więc Fil wpatrywał się w niego z nadzieją, a w końcu, pokonawszy obezwładniające zmęczenie, zaczął podskakiwać w miejscu, machać rękami i krzyczeć.

Obiekt rósł w oczach, aż okazał się podniszczonym kobiercem pokrytym zawiłym wzorem w różnych odcieniach turkusu, żółci i szkarłatu. Zasiadał na nim po turecku ciemnoskóry mężczyzna w bladoniebieskiej szacie. Na widok jego gładkiej twarzy, srebrzystobiałych włosów i czerwonych tęczówek chłopak gwałtownie wciągnął powietrze.

- Jesteś drowem?!

- Coś nie tak, elfie? – głos ociekał słodyczą. – Wiem, że za nami nie przepadacie, ale w twojej sytuacji ucieszyłbym się nawet ze spotkania z gromadą orków na wyprawie wojennej. Wydajesz się trochę zagubiony…

Fil z wysiłkiem przełknął ślinę.

- Jakoś nie wyobrażam sobie drowa ratującego z opresji zbłąkanego wędrowca! – wychrypiał.

- A jednak… – pełne usta mężczyzny rozciągnęły się w uśmiechu, ale oczy pozostały nieruchome i zimne. – Z chęcią zabiorę cię do najbliższej osady. A nawet dalej, do samego Mat… Tylko nie za darmo, mój mały.

- Wiedziałem! – wybuchnął elf. – Niczego nie robicie bezinteresownie. Jesteście wyrachowani i bezlitośni!

- Jesteśmy twardzi – wzruszył ramionami ciemnoskóry. – Elfy też takie były, póki nie spoufaliły się z ludźmi.

- W takim razie zostaw mnie i znikaj stąd! – Fil był coraz bliższy rzucenia się na piasek z rozpaczliwym szlochem, głośnym wrzaskiem i wierzganiem nogami. – Nie mam ci czym zapłacić!

- Jak to? A ta błyskotka? – drow wskazał na pierścień – dar Efliaala. Na widok niezdecydowanej miny chłopaka dodał szybko:

- Tylko się nie ociągaj, bo gotów jestem się rozmyślić!

Klejnot zmienił właściciela i elf niepewnie przycupnął na dywanie, starając się trzymać jak najdalej od krawędzi. Zaczęli się wznosić. Kilka łyków wody z bukłaka drowa złagodziło ból gardła, a powietrze w górze wydawało się chłodniejsze. Gruba tkanina lekko uginała się pod ciężarem Fila, tworząc wygodne zagłębienie. Opuściło go nerwowe napięcie, za to pojawiła się senność, więc ostrożnie położył się na kobiercu i zwinął w kłębek.

Po kilku minutach powieki mu opadły, a z rozchylonych ust zaczęło się wydobywać cichutkie pochrapywanie.

Drow obejrzał się i uśmiechnął z zadowoleniem na widok pasażera pogrążonego w głębokim śnie.

- Zapłacisz mi więcej, niż zamierzałeś, elfiku… – mruknął do siebie.


Kocie łby, przysparzające stałych dochodów miejscowym szewcom, kowalom i kołodziejom, cieszyły się również uznaniem strażników strzegących bramy miejskiej.

Dzięki nim każdy pojazd już z daleka dawał o sobie znać głośnym turkotem, więc sierżant Tęgi Bert i jego podwładni nie musieli nadwerężać wzroku ani narażać się na płaskostopie, wystając godzinami na posterunku. O ileż zdrowiej było spędzać te godziny w wartowni – skromnym, ale dobrze wyposażonym1. domku z czerwonej cegły.

Także i tym razem nierówny bruk okazał się niezawodny, w porę sygnalizując zbliżanie się obciążonego solidnym ładunkiem wozu. Tęgi Bert z żalem przerwał budowę wielokondygnacyjnego domku z kart i poczęstował mocnym kuksańcem kaprala Lebiodę, który wyrwany z błogiej drzemki, zrewanżował się kilkoma epitetami powszechnie uznawanymi za obraźliwe. Sierżant, przyzwyczajony do panujących w strażnicy familiarnych stosunków, przyjął to z pobłażaniem.

- Mamy gości, Lebioda. – wyjaśnił, wciskając głowę w hełm. – Trzeba rzucić okiem, co to za jedni.

Zaprzęg był już blisko, więc bez zwłoki zajęli miejsca w bramie, dzierżąc w dłoniach służbowe halabardy. Nie musieli nawet ich krzyżować, bo woźnica karnie zatrzymał wóz, nie czekając na wezwanie. Powożący okazał się wysokim, chudym mnichem,obleczonym w podniszczony habit. Niezgrabnie zlazł z kozła, zawadziwszy długimi nogami o dyszel i stanął przed nimi, mrugając bezradnie krótkowzrocznymi niebieskimi oczyma i bez powodzenia próbując odgarnąć z czoła rozwichrzoną ciemnokasztanową czuprynę.

- A dokąd to się braciszek udaje? – zapytał dobrodusznie Tęgi Bert, w którym fajtłapowaty zakonnik obudził instynkt opiekuńczy. – Niezbyt to bezpiecznie opuszczać miasto o zmroku.

- Chcemy uniknąć upału – ze stosu bagaży zgrabnie zeskoczył drobny ciemnowłosy chłopiec. – Przed nami daleka droga, a wóz jest odkryty.

Strażnik ze zrozumieniem pokiwał głową. Nie ma nic gorszego niż cały dzień smażyć się w słońcu na pełnym kurzu gościńcu…

- Racja. Przyjemniej jechać w chłodzie. I konie się nie męczą.

- A ja chciałbym się w końcu dowiedzieć, dokąd zmierzacie i kim jesteście! – wtrącił się ze srogą miną Lebioda, który postanowił wcielić się dziś w rolę złego strażnika. – Różni się tu kręcą, a później się okazuje, że ktoś się nie może doliczyć sreber albo nawet jednej z córek!

- Co racja, to racja – poparł go przełożony. – I wszyscy mają pretensje do nas: „Gdzie byli strażnicy? Za co tym darmozjadom tyle płacimy?” Tyle hałasu o tę marną żołdzinę!

- Niewdzięczne zajęcie – powiedział chłopiec współczująco. – Ale w naszym przypadku nie musicie się niczego obawiać. Jedziemy do Smoczego Grodu: mam tam studiować al… algebrę. Brat Ra… Rachityk jest moim preceptorem, a ten na wozie to tylko prosty pachołek do posług.

Prosty pachołek wydobył z gęstwin brody jakiś gniewny pomruk, lecz strażnicy nie zwrócili na to uwagi, bo uszu zebranych dobiegł tętent kopyt. Najwyraźniej zmierzało ku nim kilku konnych.

Twarz zakonnika nieco pobladła, więc Tęgi Bert rzekł uspokajająco:

- Niech się brat nie boi! Od zamku jadą, więc to nie żadni złoczyńcy!

- To jak, panowie, możemy już ruszać? – przyszły żak popchnął rozdygotanego preceptora w kierunku wozu.

- Zaraz, jeszcze zerkniemy na ładunek – Lebioda uchylił wieko pierwszego z brzegu kufra. Skrzynię wypełniały księgi. Przekartkował jedną i odłożył na miejsce, rozczarowany – nie było w niej żadnych rycin. Sięgnął po leżące obok zawiniątko.

- Hej! Straż!

Do wartowni zbliżali się czterej zbrojni jeźdźcy w barwach służby barona.

Ciemnowłosy wyrostek i jego towarzysz prędko wspięli się na kozioł. Rachityk naciągnął na głowę kaptur i ujął w dłoń lejce.

- Zamknijcie bramę! Tylko żywo, bo zbieg nam się wymknie!

- Jaki zbieg? Co przeskrobał? – zainteresował się sierżant, zmierzając bez entuzjazmu w stronę wielkich wierzei. Lebioda odłożył przeszukiwany właśnie tłumoczek i pochwycił halabardę.

- Nie twoja rzecz, strażniku! – odparł opryskliwie dowódca przybyłych, krępy mężczyzna o twarzy pokrytej śladami po ospie. – I lepiej nie zwlekaj, bo przeklęty młokos gotów prysnąć z miasta!

Tęgi Bert z urażoną miną odpiął gruby łańcuch przytrzymujący ciężkie skrzydło bramy. Jego wzrok padł na podróżnych.

- Wy jeszcze tutaj? Ruszajcie w drogę. Przecież słyszeliście – zaraz zamykamy!


Dopóki pozostawali w zasięgu wzroku strażników, młody alchemik z trudem zmuszał się do powolnej jazdy, nie chcąc wzbudzić podejrzeń. Kiedy czerwony budynek zniknął wreszcie za zakrętem, z ulgą popędził gniadosze.

- „Prosty pachołek do posług”! Też coś! – Brita ze złością zerwała sztuczną brodę i cisnęła w najbliższą kępę krzaków.W ślad za nią poszybowały wąsy. – Mam najwyższe kwalifikacje, ukończyłam Szkołę Główną Gospodarstwa Domowego z najlepszą lokatą, odbyłam staż w pięciogwiazdkowej oberży, a panienka wyskakuje z czymś takim!

- Właśnie! Chociaż już lepsze to, niż „brat Rachityk” – dorzucił z pretensją Rag. – Trudno, od mieszania mikstur i kręcenia pigułek muskuły nie urosną, a któreś z nas to musi robić. I jeszcze ci powiem, że…

Urwał, spostrzegłszy, że adresatka tych wyrzutów ignoruje jego przemowę i siedzi wpatrzona w jakiś przedmiot na wozie, a jej oczy robią się coraz większe. Podążył za wzrokiem siostry – obserwowała wielki wiklinowy kosz, którego wieko uniosło się i odskoczyło bez niczyjego udziału.


1. Zgodnie z wielowiekową tradycją straży miejskiej pod pojęciem „dobrze wyposażony” kryją się:

-zapas piwa imbirowego, utrzymywany na stałym poziomie przez zaprzyjaźnionego karczmarza, zmuszonego przez twarde prawa rynku do systematycznego korzystania z usług przemytników,

-zestaw rozrywkowy, złożony z zatłuszczonej talii kart, kubka i kości do gry oraz kilkudziesięciu egzemplarzy czasopism w rodzaju „Rozpalonych Melonów”.