czwartek, 13 marca 2014

Muślin, jedwab i olejek różany

Mam dziś ochotę pobawić się z moimi bohaterami jak kot z myszą. Przy czym mam na myśli kota w rodzaju ulubieńca Niani Ogg... Jeśli ktoś do tej pory nie słyszał o Greebo, służę cytatem:
"Dla niani Ogg Greebo wciąż byt małym kociakiem goniącym za kłębkiem wełny.
Dla reszty świata był wielkim kocurem, wypchanym niewiarygodnie niezniszczalną siłą życiową opakowaną w skórę, która mniej przypominała futro, a bardziej kawałek chleba pozostawiony na dwa tygodnie w wilgotnym miejscu. Obcy często się nad nim litowali, bo praktycznie nie miał uszu, a jego morda wyglądała, jakby usiadł na niej niedźwiedź. Nie mogli wiedzieć, że przyczyną tego jest kocia duma Greeba, która kazała mu próbować walczyć albo gwałcić absolutnie wszystko, aż do czworokonnego wozu z drewnem włącznie. Kiedy Greebo maszerował ulicą, groźne psy skamlały i chowały się pod schodami. Lisy trzymały się z daleka od wioski. Wilki starały się ją omijać."

Taak... A teraz przejdźmy do rzeczy.


Wpatrzone w niego ciemne oczy, choć mocno podkreślone czarnym tuszem, bez wątpienia należały do chłopaka. Nie całkiem jeszcze przytomny Fil wziął go początkowo za jednego ze znajomych emoelfów, ale pierwsze wrażenie okazało się mylne. Przy całej swojej ekstrawagancji emoelfy nie nosiły muślinowych szarawarów ani nie obwieszały się złotymi bransoletami w ilości niemal uniemożliwiającej zgięcie ręki w łokciu. Nie rozsiewały też wokół siebie przenikliwej woni olejku różanego. Ponadto ciało nieznajomego miało miodowy odcień, zupełnie odmienny od niemal alabastrowej skóry Fila, która nie pociemniała nawet o ton podczas wędrówki w pełnym słońcu.

Z trudem usiadł, czując dokuczliwy ból w skroniach i wtedy dokonał niepokojącego odkrycia – spoczywał w monstrualnych rozmiarów łożu, wśród stosu satynowych, obszytych złotymi frędzlami poduszek, okryty jedynie lekką czerwoną kapą. Pod nią był nagi, jak go Matka Natura stworzyła.

- Gdzie ja jestem? I gdzie jest moje ubranie?!

- Było zakurzone, ty zresztą też, więc pani Bekka kazała cię rozebrać i umyć – chłopak odpowiedział mu w mowie elfów, choć wymawiał słowa z dziwnym akcentem, zniekształcając niektóre głoski. – Zresztą chciała sprawdzić, czy drow nie sprzedał jej kota w worku…

Drow? W takim razie lot dywanem wcale mu się nie przyśnił… Tylko co ma z tym wspólnego jakaś Bekka?

- O czym ty mówisz? Co to za miejsce? I kim jest Bekka? – wypytywał gorączkowo.

- To nadzorczyni królewskiego haremu. Królowa Szakirazada, oby wiecznie stąpała po ziemi, darzy ją wielkim zaufaniem i powierza zakup nowych okazów do kolekcji.

- Co takiego?! – do oszołomionego umysłu Fila powoli zaczynała docierać okrutna prawda. – Czyżby ten podstępny drań był handlarzem niewolników? A ja mu jeszcze zapłaciłem!

- Cóż, nie można ufać drowom – rzekł jego rozmówca ze współczuciem. – Ale mogłeś trafić gorzej. Szlachetna Bekka twierdzi, że z takim wyglądem możesz zostać nałożnikiem Jej Wysokości, oby żyła wiecznie, a nawet królewskim faworytem. Żaden tu nie ma takich pięknych czerwonych włosów ani tak jasnej skóry! – dodał z niekłamanym podziwem.

Fil z jękiem osunął się na poduszki i utkwił tępe spojrzenie w skomplikowanych ornamentach na suficie.

Zaniepokojony chłopak przyskoczył do łoża, chwytając po drodze ze srebrnej tacy smukłą szklankę z pomarańczowym płynem, w którym pływały kawałki lodu.

- Słabo ci? Napij się sorbetu, to cię orzeźwi! Czekaj, zaraz wezmę wachlarz…

Elf z wdzięcznością przyjął chłodny napój.

- Dziękuję ci… Nawet nie wiem, jak masz na imię…

- Jestem Lillah.

- A ja Fil… od Filemona, ale nie waż się komukolwiek o tym wspomnieć! Słuchaj, jak to możliwe, że wasz król toleruje ten cały burd… ee… harem? – spytał zaintrygowany.

- Nie mamy króla. Jest tylko Pierwszy Mąż, ale on nie ma nic do powiedzenia, podobnie jak trzej pozostali. W Mat mężczyźni nie mają prawa głosu.

- W Mat?

- Mat-ri-ar-chaat. Tak się nazywa nasze królestwo.


Fil kończył właśnie spożywać śniadanie w towarzystwie nowego znajomego, gdy zafurkotała zasłona w drzwiach i do komnaty wtargnęła tęga kobieta w towarzystwie dwóch posępnych osobników w skromnych czarnych strojach.

Na jej widok Lillah natychmiast zerwał się na równe nogi, a przybyła zasypała go potokiem słów wypowiadanych tonem osoby nawykłej do wydawania rozkazów.

Elf przyglądał się jej ciekawie, przeżuwając ostatnie kęsy pszennego placka. Niezbyt wysoka, niemłoda już niewiasta odznaczała się imponującą obfitością kształtów, które uwydatniał ubiór – opięta suknia pokryta iście papuzim, zielono-żółtym deseniem, przewiązana szeroką jaskrawoczerwoną szarfą w miejscu będącym odległym wspomnieniem talii. Spod zawoju w tej samej barwie wymykały się kosmyki nienaturalnie czarnych włosów. Ostry makijaż upodabniał oczy kobiety do migdałów i nadawał jej ustom kształt serduszka. Pozbawiona zmarszczek twarz o subtelnych rysach tworzyła zaskakujący kontrast z ociężałą sylwetką.

Powiedziała coś gniewnie, wskazując palcem kapę, która nadal zastępowała Filowi ubranie.

- Dostojna Bekka mówi, że Jej Wysokość, niech bogowie mają ją w swojej opiece, chce cię obejrzeć. Ci dwaj słudzy pomogą ci się wykapać i uczesać, a pani Bekka wybierze stosowne szaty i klejnoty – przetłumaczył Lillah.

- Nie ma mowy! – elf szczelniej okręcił się czerwoną tkaniną. Skóra mu ścierpła na samą myśl o ablucjach w asyście czarno ubranych ponuraków. – Nie jestem jakąś kukłą, żeby mnie przebierać i czesać! A kąpiel po posiłku źle wpływa na trawienie!

Nadzorczyni była najwidoczniej odmiennego zdania. Na jej znak krukopodobni służący porwali opierająca się ofiarę z łoża i nic sobie nie robiąc z ciskanych przez Fila przekleństw, unieśli go w czeluście seraju. Czcigodna Bekka podążyła nieśpiesznie za nimi.


Od czasu opuszczenia rodzinnego leśnego dworku Fila spotkało niemało przygód, nie wszystkie mógł zaliczyć do przyjemnych, ale nie doświadczył wcześniej równie upokarzających przeżyć jak przygotowania do audiencji. (Miał zresztą wątpliwości, czy było to właściwe określenie, skoro zamierzano go zademonstrować królowej niczym nowo nabyty cenny przedmiot…)

Rolę pałacowej łazienki pełniła spora komnata wyłożona połyskliwą glazurą, która na ścianach tworzyła mozaikę wyobrażającą rośliny wodne, muszle i ryby. Wannę zastępował nieduży owalny basen, napełniany ciepłą wodą z pozłacanych kranów.

Elf sam sobie wydawał się żałosny, gdy zręczne ręce namydlały jego ciało, myły je wielką gąbką, opłukiwały i namaszczały wonnym olejkiem, a wszystko to pod czujnym okiem tej straszliwej kobiety… A już szczytem wszystkiego były przeprowadzone przez nią ostateczne oględziny, podczas których kulił się i dygotał ze zdenerwowania mimo panującej w pomieszczeniu tropikalnej temperatury. W końcu pozwolono mu owinąć się prześcieradłem kąpielowym i te same wprawne dłonie zajęły się jego twarzą i włosami. Właściwie w tych zabiegach nie było nic niemiłego, ale i tak poprzysiągł sobie, że jeśli uda mu się wydostać z haremu, nigdy więcej nie nałoży makijażu ani nie weźmie do ręki lokówki. Oblicze, które spoglądało na niego z lustra, przypominało do złudzenia twarzyczkę pięknej porcelanowej lalki, a wrażenie to potęgowała otaczająca je aureola rudych loków.

Po tym wszystkim bez oporu pozwolił się ubrać w szerokie bufiaste spodnie z jedwabiu i kusy błyszczący kaftanik bez rękawów. Stał bez ruchu jak manekin, gdy nadzorczyni wkładała mu na szyję kosztowny naszyjnik z topazami i zapinała na nadgarstkach wysadzane tymi kamieniami bransolety.

A potem w towarzystwie pani Bekki i Lillaha dał się bezwolnie poprowadzić labiryntem niekończących się korytarzy do prywatnych apartamentów Szakirazady, gdzie posłusznie padł na twarz przed władczynią.

- Podnieś się! – szepnął Lillah, lekko szturchając go w plecy.

Wstał i, nie podnosząc głowy, zerknął spod gęstych rzęs na królową.

Spoczywała w niedbałej, niewymuszonej pozie na obitej zielonym aksamitem otomanie. Jej plecy i ramiona osłaniał płaszcz hebanowych włosów, silnie kontrastujących z nieskazitelną bielą prostej, luźnej sukni. Jedyną ozdobę jej stroju stanowił pierścień ze wspaniałym brylantem wielkości przepiórczego jaja. Z tyłu, za oparciem kanapy, stał wysoki, barczysty mężczyzna w sile wieku, odziany w szerokie białe spodnie i sięgającą kolan błękitną koszulę, ozdobioną dyskretnym srebrnym haftem.

Szakirazada ledwo zauważalnie skinęła głową.

- Podejdź i uklęknij! – poinstruował go cicho tłumacz.

Fil wykonał polecenie. Opuścił się na kolana i wbił wzrok w dywan. Wąska, chłodna dłoń królowej ujęła go pod brodę i zmusiła do podniesienia głowy. Zobaczył twarz, którą ceremonialny makijaż upodobnił do białej maski z papier-mâché z wyraźnie zaznaczonymi plamami pięknych czarnych oczu i karminowych warg. Władczyni musnęła smukłymi palcami policzek elfa i przesunęła nimi po jego włosach. Kąciki jej ust uniosły się leciutko w uśmiechu, po czym powiedziała coś miękko śpiewnym głosem. Kątem oka chłopak dostrzegł, że stojący z tyłu mężczyzna rzucił mu ciężkie spojrzenie spod ściągniętych brwi, a jego mocne dłonie zacisnęły się na oparciu sofy, aż zbielały kostki palców.

- Jej Wysokość, oby żyła wiecznie, jest bardzo zadowolona i życzy sobie, abyś spędził dzisiejszą noc w jej sypialni! – tym razem Lillah przemówił głośno.

Nadzorczymi szarpnęła elfa za ramię, zmuszając go do powstania z klęczek i gestem pokazała, że ma złożyć pokłon, następnie cała trójka rakiem wycofała się z komnaty. W drodze powrotnej do seraju na twarzy pani Bekki gościł tryumfalny uśmiech. Dobrotliwie pogładziła po głowie nowego podopiecznego, a Lillaha obdarzyła małą złotą monetą.


„Trzeba Wam było widzieć, Pani Matko, ich miny, gdym się wreszcie z kosza wygramolił i z rozkoszą tchu nabrał. Gęby pootwierali jak, nie przymierzając, wrota od miejskiego spichrza, kiedy doń furmanki z ziarnem zajadą. Nawet owej rezolutnej pannicy mowę odjęło i nie spostrzegła, że się jej spod żakowskiego beretu warkocz wysmyknął. Wstyd mnie ogarnął, żem ich tak przeraził, i już miałem wybaczenia prosić, aż tu nagle jak nie buchną śmiechem - małom z wozu na gościniec nie wypadł!

Z tej uciechy głosu dobyć nie mogli, służącej łzy ciurkiem po zielonym licu spływały, a mnich za brzuch się trzymał (a raczej za miejsce, w którym u normalnej kompleksji ludzi brzuch bywa). W końcu wśród chichotów dziewczyna paluszkiem na moje włosy pokazała. Myślałem, że mi się pewnie czupryna zmierzwiła, chciałem ją przygładzić i wonczas zmacałem owo nieszczęsne nakrycie głowy… Ni mniej ni więcej, tylko bieluśkie majteczki, suto koronką obszyte! Wielce skonfudowany, nieszczęsny fatałaszek do kosza wrzuciłem, gdzie i sam miałem chęć na powrót się skryć. Jednakże nim cokolwiek zdołałem uczynić, śmiech ucichł, a zakonnik, przywoławszy na oblicze powagę, zwrócił się do mnie surowo…”


- Coś ty za jeden? – spytał Rag, mierząc groźnie wzrokiem intruza, który tak nieoczekiwanie zmaterializował się wśród ich dobytku. Miał wrażenie, że gdzieś już widział tego niewysokiego szatyna z zawadiacko zadartym nosem. Zapytany zeskoczył na trawę, pochylił głowę i szurnął nogą w dworskim ukłonie.

- Jeszcze wczoraj byłem podczaszym Jego Wielmożności barona Potentussa. Ale dziś jestem tylko nieszczęsnym zbiegiem… – wyjaśnił ze smutkiem. – Przebaczcie, żem grzeczności uchybił i niewiasty wraz z osobą duchowną na przestrach naraził, alem nie miał wyjścia. Nie było innego sposobu, żeby się przez bramę niepostrzeżenie przedostać.

- Chętnie ci wybaczę, mości Ambrozjanie! Tym chętniej, że jedziemy na tym samym wózku, dosłownie i w przenośni! – zaśmiał się Rag. – Przyjrzyj mi się dobrze, niejeden raz widziałeś mnie na zamku.

Dworzanin posłusznie wlepił w niego ciemne jak węgielki oczy.

- Mistrz Rag? Alchemik i medyk?

- We własnej osobie. I uciekinier jak ty, stąd to przebranie.

- Jakże to? – zdumiał się były podczaszy. – Przecie baron zawsze wielce sobie chwalił twoje medykamenty. Powiadał, że lepszego konsyliarza ze świecą szukać.

- Cóż, niedawno zmienił zdanie. Dość radykalnie, jak sądzę. Widać stało się to już po twojej ucieczce.

- A ciebie za co ścigają? – wtrąciła Rida.

Ambrozjan poczerwieniał i wbił wzrok w czubki ciżm.

- Właśnie! – włączyła się w rozmowę Brita, przyglądając mu się podejrzliwie. – Może to jakaś gardłowa sprawa? Dość mamy własnych kłopotów, żeby za obcych nadstawiać głowy.

- Ależ nie! – szybko zaprzeczył mężczyzna. – Tylko mówić o tym przy białogłowach nie uchodzi.

Powyższe stwierdzenie rozpaliło do czerwoności ciekawość rzeczonych białogłów, gotowych teraz wydobyć z niego wyznania torturami.

- Co tam! – Rida lekceważąco machnęła ręką. – Nie od dziś pomagam leczyć chorych, więc nic co ludzkie nie jest mi obce, jak powiedział… Jakże mu było… Ech, nieważne… No powiedz wreszcie!

- Nie chwaląc się, zawszem udatnie rymy składał… – zaczął nieśmiało Ambrozjan. – moje poema i fraszki sam baron czytywał i chwalił. A teraz oskarżono mnie, żem paszkwil o nim napisał, który ktoś po całym zamku porozrzucał. Ale to fałsz i podłe oszczerstwo, nazbyt naszego pana poważam, bym się na takie świństwo zdobył!

- A co w tym paszkwilu było? – zainteresowała się dziewczyna.

Pąs na twarzy młodego człowieka pogłębił się o parę tonów, a on sam poszukał wzrokiem wsparcia u Raga. Nie doczekał się go, bo alchemikowi udzieliła się ciekawość siostry.

- Już mówiłem, że przy niewiastach nie przystoi… – wybąkał podczaszy, pogrążając się ostatecznie.

- Mówże, człowieku! – wykrzyknęła niecierpliwie cała trójka.

Nieszczęśnik westchnął i starannie unikając wzroku kobiet, z zażenowaniem zaczął recytować:

Chichoczą dziś po kątach wszystkie dworskie trzpiotki,

Bo baronowa znowu noc przespała twardo.

Znać baron nie dość raźnie machał halabardą…

Na nic wszelkie wysiłki, kiedy korzeń wiotki!



„Wyznania moje najwidoczniej, prócz śmiechu, ufność w nich wzbudziły, więc rzekli, bym się do nich przyłączył, jako że w większej kompanii podróżować milej i bezpieczniej. Zmienili przebrania na zwykły przyodziewek i , nie zwlekając, ruszyliśmy w drogę, by się co rychlej od grodu i zamku oddalić.

Alchemik zdradził mi przyczynę swej rejterady, czym mnie wielce zadziwił. Toż trefniś barona za jego przyzwoleniem inkryminowanego leku spróbował, wielce był kontent i na nijakie komplikacje się nie uskarżał, co niektóre panny dworskie poświadczyć mogą. Po długich dywagacjach doszliśmy do wniosku, że się jakowyś intrygant na zamku ulągł i obaj padliśmy ofiarą jego nikczemnych knowań. Póki co, trzeba nam z dala od dworu się trzymać i w bezpiecznym miejscu gniew barona przeczekać.

Z tej zgryzoty osuszyliśmy butelczynę zacnego wina, za co nas niewiasty srodze strofowały, napominając, że dalsza droga przez bór wiedzie, w którym za przyczyną rzezimieszków czujność nadzwyczajną zachować należy. Jako się miało wkrótce pokazać, w złą godzinę to rzekły!”

1 komentarz: