sobota, 26 kwietnia 2014

Jak mniemasz, Ramazowie lubią poezję?

Argh uniósł do nosa skrawek materiału. Jak większość ogrów odznaczał się wyjątkowym zmysłem powonienia, więc podążanie tropem Riga nie sprawiało mu większego problemu. Dodatkową pomocą były odciski butów na miękkiej ściółce. Poruszał się prawie bezszelestnie, bacznie obserwując otoczenie. Teren przez dłuższy czas łagodnie się wznosił, aby potem gwałtownie opaść w postaci stromego zbocza gęsto porośniętego krzakami.

W dole znajdował się szeroki skalny parów; kamienistym dnem żwawo płynął potok. Na brzegu uwijały się zielone postacie, które Argh wziął w pierwszej chwili za swoich pobratymców. Dźwigały jakieś pakunki i znikały z nimi w otworze prowadzącym do pieczary.

Ostrożnie zsunął się trochę niżej. Rzekome ogry okazały się ludźmi ubranymi od butów do czapek w ciemną zieleń. U większości dostrzegł na plecach sajdaki z łukami i kołczanami, niektórzy nosili u pasa obuszki. Pojawiali się u wylotu parowu, niosąc beczułki, z którymi podążali do tajemniczej groty.

Zaintrygowany ogr postanowił zaryzykować i zejść przynajmniej do połowy stoku. Zbocze było w tym miejscu tak strome, że musiał naprzód odbić spory kawałek w prawo, w kierunku wylotu jaskini. Dopiero wtedy mógł ruszyć w dół.

Szybko i pewnie pokonywał urwisko, gdy nagle stopa utkwiła mu w jakiejś dziurze, ukrytej pod splątanymi łodygami rozchodnika. Ostrożnie uwolnił nogę, schylił się, żeby poprawić but i wtedy tuż obok rozległ się męski głos.

Argh przypadł do ziemi, z niepokojem obserwując najbliższe otoczenie – w pobliżu nie było żywej duszy, a jednak dalej docierał do niego czyjś baryton! Mózg ogra pracował tak intensywnie, jak nigdy dotąd1. Raptem pojął, że dźwięk dochodzi z tego samego otworu, w którym przed chwilą utknęła jego kończyna. Najwidoczniej była to głęboka szczelina skalna, prowadząca aż do wnętrza groty. Z ciekawością przywarł do niej uchem i nasłuchiwał przez kilka minut, a na jego twarzy malowało się coraz głębsze zaniepokojenie.

W końcu wstał, otrzepał ubranie z grudek ziemi i śpiesznie ruszył z powrotem na górę. - Tu może pomóc tylko moja pani! – myślał. - Żeby tylko w wiosce mieli gołębie pocztowe! Nie ma chwili do stracenia…

1. Wyjąwszy może lekcje matematyki, choć wówczas nawet najbardziej rozpaczliwy wysiłek nie przekładał się na rezultaty oczekiwane przez magistrę Dziesiętną.



Rag potknął się i byłby runął jak długi, gdyby nie podtrzymała go czyjaś troskliwa ręka. Nie miał zamiaru dziękować – wszak to jej właściciel omotał mu wcześniej głowę przepoconą szmatą, związał ręce i wlókł po leśnych wertepach, od czasu do czasu kłując na zachętę w plecy jakimś ostrym narzędziem.

Teraz zatrzymał go szarpnięciem, zdarł z twarzy cuchnący gałgan i stała się jasność. Światło pochodziło z ogniska i wydobywało z mroku wilgotne ściany jaskini. Ściślej, czyniło usiłowania w tym kierunku, bo grota przewyższała rozmiarami nawet salę balową – przedmiot dumy barona Potentussa.

Nad ogniem grzał ręce pulchny człowieczek w ciemnozielonym kaftanie, trawiastych rajtuzach i fantazyjnie przekrzywionym kołpaczku, przyozdobionym przepiórczym piórkiem. Obrzucił bacznym spojrzeniem przybyłych i na jego okrągłej jak u dziecka twarzyczce odmalowało się rozczarowanie.

- Kogoście mi przyprowadzili? – zwrócił się karcąco do płowowłosego dryblasa, który pod jego oskarżycielskim wzrokiem zaczął nerwowo bawić się kołczanem i przestępować z nogi na nogę. – Ile razy mam powtarzać, żeby nie łapać każdego, kto się napatoczy! Co mi po tych mizerakach? Ani to-to ładne, ani…

- Wypraszam sobie! – przerwał mu z oburzeniem Ambrozjan. – Nie będzie mnie lada zbój postsponował!

- Zbój! Też coś! – obruszył się grubasek. – Jestem szanowanym kupcem i przedsiębiorcą!

- Przedsiębiorcą??

- Oczywiście! – sięgnął krótką rączką za pazuchę, wydobył prostokątny kartonik i podetknął pod nos dworzaninowi. Na przybrudzonej tekturce starannie wykaligrafowano:

Rob Captoor

Firma Handlowa „Sezam”

wyłączny importer oliwy z Ramazdanu

- Jak żyję, nie słyszałem, żeby kupcy grasowali na gościńcu! – wyraził zdziwienie Rag.

- Otóż to, dość, że zdzierają z człeka skórę w sklepie… – poparł go Ambrozjan.

- Cóż, na rynku trzeba być elastycznym – Captoor wzruszył ramionami. – Ramazowie preferują handel wymienny. I najchętniej kupują niewolników, bo ktoś musi harować u nich na plantacjach w tej nieludzkiej spiekocie.

Uprowadzeni popatrzyli po sobie ze zgrozą.

- Tylko że towar musi być dobrej jakości, wytrzymały, a wy wyglądacie na słabeuszy – ciągnął przedsiębiorca. – Dadzą mi najwyżej dwa bukłaki za obydwu… Nawet koszty transportu się nie zwrócą…

- Nie rób sobie kłopotu! Po prostu nas wypuść i będzie po sprawie… – zaproponował nieśmiało alchemik.

- Ba, to nie takie proste… A tajemnica handlowa? Piśniecie choćby słówko i stracę monopol. Trudno, trzeba się was będzie pozbyć.

Ambrozjan i Rag znów wymienili przerażone spojrzenia.

- Wygląd to jeszcze nie wszystko! – powiedział pośpiesznie alchemik. – Liczą się jeszcze umiejętności. Wszędzie są potrzebni fachowcy!

- Właśnie! – wszedł mu w słowo towarzysz niedoli. – Ja na ten przykład jestem wykwalifikowanym podczaszym. Trunki nie mają przede mną tajemnic!

- To na nic – machnął ręką kupiec. – Alkohol pod każdą postacią jest w Ramazdanie zakazany. Miejscowi uważają pijanego za opętanego przez demona i pozbywają się Złego razem z nosicielem. Wierz mi, nie chciałbyś się dowiedzieć, jak to robią…

O tak, Ambrozjan był pewien, że nie chce poznać szczegółów… Ale nie miał też chęci się przekonać, jakimi metodami Captoor pozbywa się niepożądanych świadków swego procederu. Coś mu mówiło, że mogą się okazać mało humanitarne…

- A co z medykami? – spytał gorączkowo Rag. – Leki też są zakazane?

- Przeciwnie, Ramazowie wysoko cenią wiedzę medyczną. Czyżbyś się znał na leczeniu?

Alchemik chciał przytaknąć, ale wyręczył go podczaszy.

- Cóż za pytanie! – wykrzyknął z entuzjazmem. – Ma wdzięczną klientelę w całym grodzie! Sam baron zamawia u niego medykamenty. Ostatnio sporządził był niezrównany środek na po…

Umilkł, gdy towarzysz boleśnie kopnął go w kostkę.

– Jaki środek? – zaciekawił się Captoor.

– Na porost włosów – wyjaśnił Rag z kamienną twarzą.

Małe oczka przedsiębiorcy zaiskrzyły radośnie. Zatarł ręce z ukontentowania.

– Świetnie! To zupełnie zmienia postać rzeczy. Wyjdę na swoje, nawet jak dorzucę drugiego, niby to pomocnika, za pół ceny. Rozumiecie, taki chwyt marketingowy… – mrugnął do nich porozumiewawczo.

Na rozkaz Captoora blondyn rozwiązał im ręce. Wielki brodaty drab z rudą czupryną w milczeniu powiódł ich w głąb jaskini, oświetlając drogę oliwnym kagankiem.

Znaleźli się w niewielkiej komorze o nieregularnych kształtach, dość eklektycznie wyposażonej. Stół z sosnowych bali przykryto adamaszkowym obrusem i postawiono na nim pięcioramienny mosiężny świecznik. Toporną ławę zarzucono wyszywanymi poduszkami, a na pryczach z nieheblowanych desek rozłożono karakułowe błamy. Najciemniejszy zakamarek zdobił alabastrowy posąg nagiej sylfidy – z jej smukłego ramienia zwieszał się miękki różowy ręczni. Obok, na zydlu, umieszczono blaszaną miednicę i kostkę szarego mydła. Pod pryczą stał wykwintny porcelanowy nocnik pomalowany w różyczki.

- Cela dla VIP-ów – wyjaśnił lakonicznie przewodnik, odpalając świece od kaganka. – Zaraz podam posiłek.

Gdy opuścił komorę, w wejściu zapadła ze szczękiem solidna żelazna krata, odcinając ich od korytarza, którym przyszli.

- Jak mniemasz, Ramazowie lubią poezję? – zapytał z nadzieją Ambrozjan.

1 komentarz: