Odgrzewane kotlety w świeżej panierce, czyli pierwsze opowiadanko, które popełniłam wieki temu na użytek blogosfery. Chyba już kiedyś tu było, ale się zbyło (siła nieczysta?).
Rozpierała go radość, bo wreszcie otrzymał nominację na
Anioła Stróża i swój pierwszy przydział służbowy - tyle tylko, że ze względu na
przeciążenie niebiańskich teleportów był zmuszony dotrzeć do Obiektu na piechotę.
Kiedy raźnie maszerował polną dróżką, obracając w palcach
gałązkę bzu i z rozkoszą wdychając słodki zapach maleńkich liliowych kwiatuszków,
nic nie zapowiadało nieszczęścia.
Niebo przybrało odcień określany przez
malarzy jako błękit paryski, w krzaczkach kląskały... no, te, jak im tam... ptaszyny (nigdy nie był
dobry w ornitologii, co go zawstydzało - wszak ptaszek też stworzonko Boże...),
a słoneczko mocno przygrzewało, jak to w południe. No właśnie, mocno
przygrzewało... Prawdę mówiąc, skwar był nieludzki i pić mu się chciało
niemiłosiernie... W pobliżu nie dostrzegał żadnego zdroju ani krynicy, a uciekać
się w tak błahej sprawie do cudu - jakoś nie wypadało... (Zresztą cudotwórstwo
przez cały okres nauki nie należało do mocnych stron Lazaela.)
Nie zdziwił się, gdy zza zakrętu wyłonił się dwukołowy
pojazd. Z powodu wspomnianych już trudności niektórzy Aniołowie Posłańcy
nauczyli się posługiwać rowerem. Śnieżnobiała szata rowerzysty sugerowała, że
ma do czynienia z kolegą po fachu. Zdawała się to potwierdzać smukła figurka i
anielsko piękna buzia, ozdobiona parą ogromnych, pełnych wyrazu oczu. Ucieszył
się, widząc, że jadący zatrzymuje się obok niego, bo już wcześniej wypatrzył na
ramie pojazdu naczynie z wodą.
- Hej, kolego, wyglądasz na spragnionego! - niewinne błękitne
ślepka spoglądały na Lazaela z sympatią. (Chyba mu się przywidziało, że była w
tym lekka domieszka czegoś innego... kojarzącego się z kotem, który oblizuje
się na widok myszy... Tak... to na pewno przez ten choler... oops.... straszny
upał...)
Dźwięczny, wysoki głosik przybysza świadczył o przynależności do
któregoś z wyższych Chórów. Cherubin?
Mniemany cherubinek wyciągnął w jego kierunku plastikową
butelkę - miał malutką, smukłą dłoń z drobnymi paluszkami. Lazael za
zdziwieniem zauważył, że paznokietki pokrywa krwistoczerwony lakier. Coś się tu
nie zgadzało - owszem, diabły bardzo lubiły eksperymenty stylistyczne, ale
zastępy anielskie obowiązywała skromność i prostota ubioru. Właśnie, ubiór...
Strój cherubinka był wyjątkowo minimalistyczny, a na dodatek opinał się...
opinał się na...
Spuśćmy miłosiernie zasłonę na następną godzinę z życia
Lazaela. Dość na tym, że kiedy znów został sam na dróżce, długo otrzepywał
skrzydła, usiłując oczyścić je z pyłu i usunąć z nich źdźbła trawy. Obejrzał
się przez ramię, żeby sprawdzić, czy już w porządku i zamarł - pióra były
kruczoczarne...
- Za co! - zaszlochał - Przecież ja nie chciałem! Opierałem
się! Opierałem... No trochę...
Ukrył twarz w dłoniach. Czarne skrzydła oznaczały niełaskę i
kilkusetletnie zasłanie do piekieł w charakterze upadłego anioła. Przez kilka
wieków nie będzie mu dane słuchać subtelnej muzyki niebiańskich harf, wzniosłego
śpiewu serafinów ani oglądać natchnionych (acz nieco przywiędłych) liczek świętych niewiast spod znaku Ojca Tadeusza...
Z drugiej strony, Azazel, którego kara skończyła się trzy
tysiące lat temu, do dnia dzisiejszego nie wrócił na górę... Ba, nawet na
milimetr nie wychylił się zza piekielnych wierzei, żeby przypadkiem któryś z
archaniołów nie wywlókł go stamtąd siłą...
Zaraz, za co to on został zesłany? Chyba to
miało coś wspólnego z niewiastami... ale nie tymi świętymi... Lazael poweselał
a oczy rozjarzyły mu się niezdrowym blaskiem. Ha, trudno... Kara to kara -
trzeba odcierpieć!
Alexandre Cabanel (1823 -1889), Fallen Angel
zdjęcie pochodzi ze strony http://www.artrenewal.org/