poniedziałek, 1 lipca 2013

Niewiarygodna odmiana losu

Someday we'll live like horses...
http://www.youtube.com/watch?v=wZtJtB8yRww&feature=player_embedded#at=53 



Aromat unoszący się nad maleńką filiżanką zachęcająco połaskotał Marlę w nozdrza. Upiła łyk gęstego czarnego płynu i z wdzięcznością spojrzała na oddalającego się w stronę kuchni ogra. Argh nawet w białym fartuszku w niczym nie przypominał dystyngowanego szefa kuchni w zamku księcia Pawełka, ale kawę przyrządzał wyśmienitą. Może dzięki niej uda się wreszcie pokonać senność i wykrzesać z siebie iskierkę zainteresowania dla poczynań Blathie…

- A ta? Powinnam ją zabrać? – wiedźma rozpostarła przed nią bladozieloną jedwabną spódnicę, pokrytą o kilka tonów ciemniejszym haftem wyobrażającym gryfy i jednorożce.

- Blath, nie jestem pewna… To już będzie dwunasta…

- Spójrz tylko na metkę! – przyjaciółka podsunęła jej pod nos rzeczony przedmiot – „Krojmistrz Zwinnopalcy i synowie”! Wszystkie zbledną z zazdrości, kiedy to zobaczą!

- A, to co innego… W takim razie powinnaś ją ubierać na lewą stronę, bo jeszcze któraś to przegapi…

- Chyba masz rację, Marlo, nie wpadłam na to… A powiadają, że jasnowłose wróżki są mniej… bystre… – do któregoś zakątka umysłu Blathie dotarła świadomość popełnionej gafy, wiedźma zaczerwieniła się i szybko zmieniła temat. – Nie szkodzi, że to dwunasta. Pamiętasz tego minstrela, który wracał znad Nieco Chłodnego Morza?

- Oczywiście! – rozpromieniła się Marla. – Miał takie zgrabne łydki…

Przed oczami wróżki pojawił się obraz długich, smukłych nóg obleczonych w czerwone rajtuzy w ukośne zielone pasy.

- Łydki łydkami, istotnie niczego sobie, ale pomyśl o tym, co opowiadał o Troistym Grodzie. Przechadzki po nadmorskiej promenadzie… Eleganckie damy w najpiękniejszych szatach… Krzepcy rycerze w wykwintnych tunikach i najmodniejszych ciżmach… Ogniste spojrzenia… Wspólne wieczerze w tawernach… – złotozielone oczy Blathie zaszły mgiełką rozmarzenia.

Wróżka słuchała tych wywodów z powątpiewaniem. Choć z nich dwóch to ona była tą romantyczną i nierozważną, nadobne niewiasty przechadzające się na nabrzeżu kojarzyły się jej bardziej z przedstawicielkami Cechu Nierządnic niż ze szlachetnymi damami. I zapewne kolacje nie stanowiły ostatniego punktu rozkładu dnia. Właśnie, kolacje… Od dawna nie miała okazji zjeść w spokoju kolacji… Śniadania ani obiadu też nie… Księżna przypominała kłębek nerwów, a konwersacja przy wspólnym stole stała się dla biesiadników ciężką próbą…

- Marlo, nie gniewaj się, ale jesteś dzisiaj jakaś dziwna… – zaniepokoiła się przyjaciółka, widząc jej nieobecne spojrzenie.

- Wybacz, moja droga. Mamy właśnie w zamku poważny problem.

- I dopiero teraz o tym mówisz? Mogłabym coś doradzić! Wiesz, jak mi leżą na sercu sprawy księstwa! – w głosie Blathie zabrzmiała uraza. Bardzo nie lubiła, gdy plotki docierały do niej z opóźnieniem.

- Nie chciałam cię przeszkadzać. Miałaś ostatnio tyle pracy…

- Powiedzże w końcu, co się dzieje!

- Chodzi o księcia – westchnęła wróżka. – Ni stąd ni zowąd zainteresował się stanem swoich posiadłości i postanowił osobiście sprawdzić, czy są właściwie zarządzane. Jakby się cokolwiek na tym znał…

- To chyba dobrze?

- Wręcz przeciwnie, bo wcale się tam nie pokazał, choć wyjechał już przeszło pięć miesięcy temu!

- I nie szukaliście go? – Blathie szeroko otworzyła oczy. – Biednemu chłopcu musiało się przytrafić coś złego! Może stracił pamięć albo jęczy gdzieś w lochu!

- Już raczej w łożu niż w lochu – parsknęła gniewnie przyjaciółka.

- Jak możesz!

- Żebyś wiedziała, że mogę… – Marla ściszyła głos. – Powiem ci w zaufaniu, że ta cała kontrola to jedno wielkie oszustwo. Pawełek przysłał mi liścik z pozdrowieniami…

- I co w tym podejrzanego?

- Liścik przyniosła rybitwa. Rozumiesz? Nie gołąb, tylko rybitwa. Biedna Balbinka się zamartwia, a tymczasem zguba hula gdzieś na wybrzeżu!

Blathie wybuchła gromkim śmiechem.

- A to ci łapserdak! W takim razie powinnaś popłynąć ze mną – a nuż uda się go znaleźć! Co ty na to?

- Hmm… Kusząca propozycja… Ale co będzie z księżną? Biedaczka jest taka załamana…

- Powiesz jej, że jedziesz na poszukiwanie mężulka. Tylko nie wdawaj się w szczegóły. Albo nie, nic jej nie mów, wproszę się jutro do zamku na obiad i sama jej powiem, ty zupełnie nie umiesz kłamać – zadecydowała wiedźma.

- Ale kiedy ja się spakuję? – spłoszyła się Marla. – Mam kilku klientów ze sprawami niecierpiącymi zwłoki.

- Spokojnie, możemy przełożyć podróż o kilka dni. Zresztą ja już jestem prawie gotowa do drogi, więc mogę cię zastąpić. Powiedz mi tylko, co to za sprawy.

Po wyjściu wróżki Blathie dorzuciła jedwabną spódnicę do kufra i z wysiłkiem docisnęła jego wieko. Podobnego nakładu sił wymagało zamknięcie pozostałych pięciu. Za to z trzema sepetami kryjącymi w sobie klejnoty i kosmetyki poszło już całkiem łatwo.



Z udawanym entuzjazmem zamiatał podłogę, czując na karku baczne spojrzenia małych, zapłyniętych tłuszczem oczek kobiety, której potężne cielsko zdawało się wypływać z fotela. Udręczony mebel przeraźliwie skrzypiał przy każdym jej ruchu, choć był to zaledwie ruch palców trzymających druty. Dziergany przez monstrualną niewiastę dwukolorowy szalik miękko spływał na posadzkę, układając się w wężowe sploty. Na białym tle płonął ognisty napis: Smokovia Pany!

Wreszcie kobieta rozdzierająco ziewnęła, odłożyła robótkę do wiklinowego koszyczka i oświadczyła:

- Czas na poobiednią drzemkę… Kiedy już pozamiatasz, to pozmywaj naczynia, nakarm kury, zagnieć ciasto na placek i zmień pościel chłopcom. A przy okazji wyjmij dla nich z bieliźniarki świeże nocne koszule… I nie zapomnij, że Haldi lubi, kiedy szlafmyca jest świeżo wykrochmalona!

Podniosła się z fotela, który odetchnął z ulgą wszystkimi sprężynami, ale przed opuszczeniem kuchni zatrzymała się na chwilę w drzwiach, mierząc młodzieńca wzrokiem od stóp do głów.

- Prawdę mówiąc, mógłbyś trochę o siebie zadbać – rzuciła, krzywiąc z niesmakiem mięsiste wargi, pokryte resztkami tłustej szminki, której barwa doprowadziłaby do szału każdego hiszpańskiego byka. – Nic dziwnego, że wszyscy nazywają cię Cieciuszkiem!

Kiedy wreszcie poczłapała do sypialni, westchnął ciężko i oparł się na trzonku od miotły. Pewnie, że powinien popracować nad swoim wizerunkiem, ale właściwie po co? Codziennie od bladego świtu do późnej nocy walczył z brudem, kurzem i bałaganem w domostwie macochy i jej rozpaskudzonych bliźniaków. Pierwszy zrywał się na nogi, kolejny raz obiecując sobie solennie, że wreszcie ukręci łeb kogutowi, i ostatni wlókł się do łóżka, tak zmęczony, iż nie zwracał uwagi na aktualną liczbę sublokatorów obdarzonych kłująco-ssącymi narządami gębowymi. A do brudnej roboty najlepiej nadawał się strój kupiony za grosze w maleńkim sklepiku ze starzyzną wąsatego Sosifa: watowane portki, kufajka i wygodne walonki. Dobrotliwy staruszek dorzucił nawet za darmo uszankę, wyjaśniając poufale, że sam korzystał z niej za życia małżonki, opuszczając klapki podczas co bardziej burzliwych żoninych monologów…

Słysząc zbliżające się kroki, Cieciuszek szybko wrócił do przerwanych porządków. Do kuchni wkroczył wytwornie ubrany młodzieniec, roztaczając wokół siebie zapach wody toaletowej „Duce”. Dopasowany niebieski surdut i obcisłe białe pludry doskonale podkreślały jego zgrabną sylwetkę, perłowa kamizelka pięknie kontrastowała ze śniadą cerą i ciemną czupryną, a cyrkonie w klamrach jego trzewików zdawały się świecić własnym blaskiem.

- Hej, jeszcze nie skończyłeś? Jak się tak będziesz grzebał, to nie doczekam się tego ciasta z wiśniami! – przybysz sięgnął do miski, wrzucił do ust garść owoców. Krwisty sok spłynął mu po podbródku, plamiąc śnieżnobiały żabot.

Zaraz pewnie wytrze palce w połę… - pomyślał z rezygnacją Cieciuszek, oczami duszy widząc siebie zgiętego nad tarą i bezskutecznie próbującego usunąć z delikatnej tkaniny czerwone piętna. Gdybym to ja miał takie wspaniałe szaty, potrafiłbym o nie zadbać. A już na pewno wyglądałbym w nich lepiej niż ten mdły goguś, w końcu ma się ten wzrost i posturę!

Drzwi ponownie zostały otwarte, tym razem tak gwałtownie, że Cieciuszek wzdrygnął się i upuścił miotłę, a młodemu elegantowi utknęła w gardle ostatnia wiśnia. Cieciuszek szybko przywrócił mu oddech paroma silnymi ciosami w plecy, mając przed oczami uroczą wizję posiniaczonego grzbietu pacjenta. Do pomieszczenia wtargnął młody człowiek w zabłoconych butach do konnej jazdy, zostawiając na podłodze brudne ślady. Jasne kędziory i bladoróżowa cera drugiego z bliźniaków po raz kolejny skłoniły Cieciuszka do krótkiej refleksji dotyczącej przewrotnej natury kobiet i niezmierzonego oceanu męskiej naiwności. Cóż, ponoć macocha kilkanaście lat i kilkadziesiąt kilogramów temu była całkiem powabną niewiastą…

- Haldridge, braciszku, tkwisz przy tych swoich głupich sztalugach i nawet nie wiesz, co się dzieje w mieście! – jasnowłosy cisnął na stół szpicrutę, przewracając przy tym cukiernicę, po czym przyssał się łapczywie do dzbana z winem. Zaspokoiwszy pragnienie, zwrócił się do brata z błyszczącymi z podniecenia oczami.

- Księżna Balbinka szuka księcia, wyobrażasz sobie?!

- Belvi, to ma być jakaś nowość? – głos bruneta wyrażał znudzenie. – Wszyscy wiedzą o zaginięciu księcia Pawełka… W końcu nie ma go już od pół roku… Mnóstwo państwowej kasy poszło na opłacenie jasnowidzów i wróżbitów, a ilu błędnych rycerzy wybrało się na poszukiwania…

- Nie o to chodzi, głupku, księżna szuka NOWEGO księcia! Najwyraźniej znudziło się jej czekanie, bo dziś herold ogłosił wybory książęcego p.o. małżonka!

Zblazowaną minę Haldridge’a zastąpiło lekkie ożywienie.

- A powiedział, na czym ta impreza ma polegać?

- Jasne! Księżniczka wybierze odpowiedniego kandydata podczas jutrzejszego balu na zamku – Belvidge zerwał się z fotela, podbiegł do brata i z całej siły klepnął go w plecy. – Mamy szansę, rozumiesz, mamy szansę!

Ciemnowłosy sceptycznie uniósł brew i otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale w tym momencie od drzwi rozległ się gniewny głos:

- Co wy wyprawiacie, dzieciaki?! Oka nie można zmrużyć!



Cieciuszek nie zwracał uwagi na gorącą wodę, która parzyła mu palce.Od rana był rozdrażniony i zdekoncentrowany. Przy śniadaniu posolił kakao Haldiego, który jak zwykle wypił je duszkiem i potem spędził upojne dziesięć minut w wygódce. To akurat nie było najgorsze, przyniosło nawet Cieciuszkowi pewną satysfakcję, za to sprzątając po obiedzie, nieostrożnie pociągnął za obrus, kilka kieliszków zsunęło się ze stołu, brocząc czerwonym winem, a półmisek czule przywarł do dywanu lepkim od sosu wnętrzem.

Teraz zaś w pocie czoła usuwał skutki widowiskowego poślizgu na schodach, zakończonego bardzo twardym lądowaniem piętro niżej i rozrzuceniem w promieniu kilku metrów świeżo upranej bielizny.

Ale, do gnoma, jak mógł zachować spokój po tym, co go wczoraj spotkało?!

Kiedy Belvi powiedział o planowanym na dzisiejszy wieczór castingu, Cieciuszek był pewien, że oto wreszcie spełnia się przepowiednia jego chrzestnej matki, wróżki Marli. Według jej słów, wypowiedzianych nad kolebką nowo narodzonego chłopca, w dorosłym życiu czekała go NIEWIARYGODNA ODMIANA LOSU. Tak, to było to – był mu pisany los księcia! Co prawda ostatni raz widział piękną wróżkę jako nastolatek, podczas wesela ojca i macochy, ale do dziś dźwięczały mu w uszach jej słowa: „Nigdy nie porzucaj nadziei, mój chłopcze!”

Tylko pamięć o nich pomogła mu przetrwać szok wywołany stanowczą decyzją macochy: bliźniacy sami udadzą się na bal, a jego rola ma się ograniczyć do pomocy w przygotowaniach. Podłe babsko najwyraźniej doskonale zdawało sobie sprawę, że jej synowie nie mieliby szans w porównaniu z wykąpanym, ogolonym, uczesanym i przebranym w szykowny strój Cieciuszkiem! I teraz ci dwaj lalusie w towarzystwie starej ropuchy zmierzali do zamku w pięknym powozie, a on jak zwykle tkwił w kuchni!

Z rozpaczą cisnął kostkę mydła do balii i krzyknął, zaciskając pięści:

- Pomocy, matko chrzestna, co ja mam teraz zrobić?!

Nieoczekiwanie oślepił go jaskrawy błysk. Flesz? Skąd, głupcze! – poprawił się w duchu. Przecież lampę błyskową wynajdą dopiero za kilkaset lat…

- Nie stój tak, dryblasie! – podskoczył, słysząc za plecami ostry jak brzytwa damski głos. – Nie ma czasu, bierzemy się do roboty.

Drobne, ale mocne dłonie zacisnęły się na jego ramionach, odwróciły i stanął twarzą w twarz (może raczej podbródkiem w twarz) z ciemnowłosą kobieta o złocistozielonych, trochę kocich oczach.

- I co się tak gapisz, wiedźmy nie widziałeś? – rzuciła – Marla jest bardzo zajęta, zgodziłam się ją zastąpić. Niech tylko sobie przypomnę, co nam będzie potrzebne…

Wyjęła z maleńkiej torebeczki pożółkłą kartkę, zerknęła na nią i mruknęła do siebie:

- Dynia… Myszki… Kot… Na co mi kot?… Aha, ktoś musi powozić…Wszystko jasne…

Potem podniosła wzrok na oszołomionego Cieciuszka i rozkazała:

- No to leć do ogródka po tę dynię, ale już!



Pozłocista kareta pędziła w stronę zamkowego wzgórza, kołysząc się na boki. W środku wygodnie rozpierał się na pluszowym siedzeniu smukły, czarno odziany młodzian, podkręcając od czasu do czasu długi, cienki wąsik i mrucząc z zadowoleniem. Cieciuszek rozdymał chrapy, a jego kopyta głośno stukały, ślizgając się na kocich łbach. Na zakręcie zarżał głośno, podniósł ogon i w ramach protestu pozostawił na drodze wonną pamiątkę.

Blathie z pewnym zażenowaniem obserwowała tę scenę w kryształowej kuli.

- Bogowie, przecież to nie moja wina, że ta okropna różdżka znów się omsknęła… – wzruszyła ramionami – I w końcu można to nazwać NIEWIARYGODNĄ ODMIANĄ LOSU






2 komentarze:

  1. Mam zaległości w czytaniu straszliwe - ale za to teraz czytam jednym ciągiem.
    Różdżka się omsknęła? No tego się nie spodziewałam :D

    OdpowiedzUsuń